niedziela, 17 września 2017

Rozdział V - Pierwsze problemy.


    Podczas śniadania prefekci rozdali wszystkim plany zajęć. Tego dnia rozkład nie był zbyt wymagający. Najpierw eliksiry, całe szczęście, z Gryfonami, potem dwie godziny zielarstwa, historia magii i transmutacja, co oznaczało w praktyce godzinę wytchnienia między pracą przy roślinach, a jednymi z najbardziej wymagających zajęć.
    - Widzisz? Mówiłam, eliksiry. Ale Al ma teraz minę - roześmiała się. - Szkoda, że się z nim o to nie założyłam.
    - Skąd wiedziałaś? - zapytała Soph podejrzliwie.
    - Nie wiem. Ale... - nagle z jej twarzy zszedł uśmiech.
    Szybko wstała od stołu i wyszła, pozostawiając niedojedzone śniadanie.
    - Amy! - krzyknęła za nią Sophie, ale wiedziała, że ta jej nie usłyszy.
    Przypomniała sobie nagle, że coś takiego już miało kiedyś miejsce. W pierwszej klasie na historii magii, kiedy nagle wspomniała o problematycznym dzienniku Toma Riddle'a. Wtedy zostawiła ten temat, zrzucając, że to wszystko przez stres i zbliżające się egzaminy, ale teraz to wydawało się być jeszcze mniej normalne. Faktem było jednak, że i w zeszłym roku szkolnym i teraz, jest słowa miały oparcie w rzeczywistości...

    Amy nie pojawiła się na pierwszej godzinie zajęć ze Snape'em. Przyszła dopiero na drugie, pokazując mu karteczkę od pani Pomfrey z usprawiedliwieniem. Profesor nie był zadowolony, ale na szczęście nie miał podstaw, żeby odjąć Ravenclawowi punktów.
    - Co się stało? - zapytała ją szeptem podczas przygotowywania eliksiru pieprzowego.
    - Źle się czułam - wyjaśniła wymijająco.
    - Chodzi mi o to, dlaczego wybiegłaś ze śniadania - powiedziała niecierpliwie.
    - Nie ważne, Sophie. Nie interesuj się tym, proszę - powiedziała błagalnie.
    Nie przyznała, ale zabolało ją to. Przed wakacjami zawarły umowę - żadnych sekretów, szczególnie tych, które dotyczyły bezpośrednio ich. Znów jednak nie drążyła, wierzyła, że Amy niedługo jej powie, kiedy już się otrząśnie z tego wszystkiego.
    - Minus pięć od Ravenclawu za gadanie!
    Snape jednak nie mógł sobie odpuścić przyjemności odebrania im punktów za nic.
    Sophie westchnęła i wróciła do ważenia eliksiru wiggenowego. Na razie miał on poprawny, żółty kolor, ale nawet najmniejsze rozproszenie zepsułoby całą jej ciężką pracę.
    Profesor uważał, że skoro w zeszłym roku ominęły ich egzaminy z powodu Komnaty Tajemnic, powinni pracować dwa razy ciężej, gdyż w tym roku testy na pewno będą trudniejsze, co oczywiście wyznał im już na samym początku lekcji, przy okazji zadawania pracy domowej. Kto normalny zadaje lekcje już w pierwszej minucie zajęć w nowym roku? 
    Fakt o odwołaniu egzaminów Sophie przespała w Skrzydle Szpitalnym, więc wiadomość o tym dotarła do niej dopiero w okolicach uczty pożegnalnej. Wolałaby jednak je napisać, bo podobno w pierwszej klasie były najprostsze i stanowiły świetne przygotowanie do następnych, a tak musieli je przeżywać dopiero w tym roku.
    - Myślisz, że to dobry kolor? -zapytała niepewnie Amelia patrząc na swój niebieski eliksir z niepokojem.
    - A co zrobiłaś?
    - Dodałam krew salamandry... Tak jak jest napisane w podręczniku, ale sama widzisz...
    - Myślę, że powinien być bardziej turkusowy niż niebieski - powiedziała po chwili zastanowienia. - Może spróbuj dodać jeszcze kilka kropel?
    - Lepiej nie - powiedział nagle siedzący za nimi Thomas Periott z Hufflepuffu. - Krew Salamandry zmienia zielony eliksir w niebieski, a miał być turkusowy. Dodałaś już i tak za dużo, jeszcze trochę i możesz wysadzić kociołek.
    Amy jęknęła żałośnie i kontynuowała ważenie eliksiru załamana tym, jak bardzo zaczyna on odbiegać od ideału.
    Przepis naprawdę był trudny, jak na początek drugiej klasy i Sophie była prawie pewna że robi się go dopiero w drugim semestrze. Dlatego też z całej siły starała się, by mikstura wyszła jej idealnie. Nie liczyła na punkty dla domu, bo profesor przyznawał je oczywiście jedynie Ślizgonom, co tylko potwierdzało, jak bardzo złym był nauczycielem.
    - Zielony - jęknęła Amy. - Dlaczego on jest zielony?

    Wychodząc z sali, poczuła, jak ktoś ją popycha. Ledwo odzyskała równowagę, ale zanim pewnie stanęła usłyszała złośliwy śmiech dwóch dziewczyn. Srebrno-zielone krawaty potwierdzały ich przynależność do niechlubnego domu Slytherina. Obie były na roku Sophie, a nigdy nie miały okazji porozmawiać. Zresztą Sebastian Macnair swoimi opowieściami o tej dwójce wystarczająco ją zniechęcił. Ślizgonki zapewne szły ze swojego pokoju wspólnego i szukały zaczepki.
    - Nudzi ci się, Darvy? - warknęła Sophie, mierząc dziewczynę wrogim spojrzeniem.
    - Może - odparła, uśmiechając się złośliwie.
    - Odwal się - powiedziała Amelia. - W jej glosie słychać było zakamuflowaną groźbę.
    - Ojej, ale się ciebie boję, Avery - prychnęła druga ze Ślizgonek - Samara Adams.
    - O'Connor nie potrafi sama sobie poradzić, że zawsze musisz ją bronić? - zakpiła Nicole.
   - Nie przejmujmy się nimi - powiedziała Sophie, starając się brzmieć pewniej niż w rzeczywistości. - Nawet w swoim domu są nielubiane, więc chcą się popisać.
    - Odszczekaj to! - krzyknęła Samara.
    Amy uśmiechnęła się, podłapując szybko strategię przyjaciółki.
    - Nie popłacz się, Darvy. Jeszcze będziesz musiała biec do tatusia na skargę, jak wszyscy Ślizgoni.
    - Ona przynajmniej może poskarżyć się ojcu - roześmiała się Samara wrednie.
    Sophie jeszcze nie widziała, żeby Amelia kiedykolwiek zareagowała z takim zdenerwowaniem na czyjekolwiek słowa, jak w tamtym momencie. Chyba tylko resztki kukońskiego zdrowego rozsądku powstrzymywały ją przed rzuceniem się na dziewczynę, czego Sophie zupełnie nie rozumiała. Do tej pory wydawało jej się, że wie wszystko o przyjaciółce, ale zdała sobie sprawę z tego, że zawsze słyszała tylko o jej mamie i bracie. Amelia Avery nigdy nie wspominała o ojcu.
    - Nic nie wiesz o mojej rodzinie, Adams, więc nawet nie poruszaj tego tematu - powiedziała o dziwo spokojnie, ale głosem tak lodowatym, że po plecach Sophie przeszedł dreszcz. - Chodź, Soph, mamy ciekawsze sprawy niż marnowanie czasu na takie pomyłki natury.
    Sophie pobiegła za przyjaciółką, która nawet nie oglądając się ruszyła szybkim krokiem w stronę schodów.
    - O co im chodziło? - zapytała, kiedy w końcu zatrzymały się pod klasą transmutacji.
    Amelia westchnęła cicho i spuściła głowę
    - Powiem ci później - odparła tylko.

    Sophie nie mogła doczekać się wieczora, kiedy w końcu miały mieć wolne kilka chwil po kolacji. Jak na złość wszystkie lekcje, a nawet posiłki, dłużyły się niemiłosiernie. Wskazówki zegara wydawały się przesuwać dwa razy dłużej niż zazwyczaj. Kiedy w końcu przekroczyła próg dormitorium, Amelia siedziała już na swoim łóżku. Wokół niej rozłożone były zdjęcia, niektóre już pożółkłe ze starości, ale wszystkie niewątpliwie magiczne.
    Sophie usiadła obok przyjaciółki, przyglądając jej się wyczekująco. Nie chciała być nachalna. To mogło być dla niej ciężkie.
    - Przepraszam - powiedziała nagle dziewczynka. - Nie chciałam, żebyś dowiadywała się o tym od kogoś pokroju Adams... Powinnam wszystko wytłumaczyć już dawno, ale chyba za bardzo się bałam.
    Podała jej zdjęcie, nie czekając na żadne słowa Sophie. Krukonka przyjrzała się jemu uważnie. Uwieczniono na nim pięć osób. Widząc ich poważne miny, zaczęła współczuć Amelii. Nawet na mugolskich, statycznych zdjęciach, widać było więcej ekspresji. Ci ludzie wydawali się być smutni i nieprzyjemni, jakby zostali zmuszeni do zrobienia rodzinnego zdjęcia.
Centralnie na fotografii stało młode małżeństwo. Kobieta o szlachetnej urodzie, ubrana w długą, sztywną szatę, podobną do mugolskich sukni z zeszłego wieku, ale bez koronek i z bardzo niewielkim dekoltem. W ramionach trzymała niemowlaka, którym jak podejrzewała Soph, była Amelia. Obok poważnego ojca w czarnej szacie czarodzieja stał uśmiechnięty chłopiec, zapewne czteroletni wtedy Marcus. Zupełnie z brzegu, odsunięty od rodziców stał jasnowłosy chłopak, nieco młodszy od pana Avery'ego, wyglądający typowego, bogatego arystokratę. Jednakże po chwili zwróciła uwagę na jego oczy - czarne i pozbawione jakichkolwiek uczuć.
    - To moi rodzice - powiedziała po chwili ciszy. - Było to ponad pół roku po moim narodzeniu. W listopadzie 1981 roku. Ten mężczyzna z boku to Bartemiusz Crouch Junior, kilka dni później został skazany na dożywocie w Azkabanie za... - głos jej się nagle załamał - za coś okropnego - dokończyła. - Byli najlepszymi przyjaciółmi w Hogwarcie, chociaż było między nimi kilka lat różnicy. Miałam rok, kiedy mój ojciec i kilku jego kumpli - prawie wypluła to słowo - stwierdzili, że powinni pomścić zesłanie go do Azkabanu. 
    Z oczu Amelii płynęły łzy, ale wydawała się nimi nie przejmować, wciąż wpatrując się w zdjęcie.
    - Nie jestem dumna z takiej rodziny. Tak naprawdę nikt z takich jak ja, nie jest. Nawet Bastian cierpi z tego powodu, chociaż on nie ma tak źle, jego tacie niczego nie udowodniono.
    - Z takich jak ty? - zapytała, powoli zaczynając rozumieć, co Amy chce jej przekazać. Ale nie potrafiła tego sama powiedzieć. Chciała to usłyszeć.
    Amy przeczesała ręką swoje rude włosy i uśmiechnęła się smutno.
    - Arystokratów. Purystów czystej krwi. Jak zwał tak zwał. Dzisiaj częściej mówi się po prostu "śmierciożerców". I nie mówię o osobach, które miały mroczny znak, tylko o tych, których ojcowie, dziadkowie, wujkowie, czy inni członkowie rodziny trafili do Azkabanu. Moja mama jest nazywana śmierciożercą, bo jej mąż nim był. Nawet przez tych, którzy noszą mroczny znak, a wyparli się klątwą Imperius.
    - Jak to możliwe? Tata opowiadał mi, że na procesach często używa się veritaserum, żeby wydobyć prawdę ze szczególnie niebezpiecznych podejrzanych.
    - Imperius to tylko przykrywka dla tych, których nie złapano na gorącym uczynku. Tak naprawdę w grę wchodzą ogromne pieniądze. Mój tata nie miał tego szczęścia. Dostał dożywocie i z tego, co wiem, nie okazał skruchy tylko - na chwilę załam jej się głos - był dumny ze swojej służby i zapowiadał, że Czarny... Sama-Wiesz-Kto powróci. Tak samo Lestrange'owie, Dołohow, Rosier... długo by wymieniać. Wszyscy go szukali i skończyli w Azkabanie albo w grobie.
    - Dlaczego go szukali? Przecież on... no wiesz, Sam-Wiesz-Kto, on zginął, prawda?
Amy zamilkła, szukając słów, którymi mogłaby wyjaśnić Sophie całą sytuację. 
    Krukonka powoli zaczynała rozmieć, że wychowując się w dwóch światach - magicznym i mugolskim, rodzice oszczędzili jej wiadomości o wojnie, która zakończyła się w roku narodzin Sophie. Amelia zaś wiedziała wszystko, poznała wojnę dogłębnie, bo stanowiła jedną z kart ich rodzinnej historii.
    - Nie było ciała. Obok martwej Lily Potter w zniszczonym pokoju i żywego, nie wiedzącego, co się właściwie dzieje Harry'ego Pottera nie znaleziono ciała. Czarny Pan zniknął, zupełnie jakby rozpłynął się w powietrzu. Niewielu ludzi o tym mówi, nikt nie chce, żeby cała ta historia się powtórzyła, ale moja mama mówi, że on nie zginął i tylko czeka, aż nadarzy się okazja, by mógł powrócić. Uważa, że pewni jego śmierci będziemy mogli być tylko wtedy, gdy zobaczymy jak umiera. Zresztą sama słyszałaś Pottera. Dwa lata temu zmierzył się z Sama-Wiesz-Kim. W zeszłym roku same miałyśmy okazję spotkać Riddle'a... Jeżeli on powróci zacznie się kolejna wojna i znowu będą umierać ludzie...
    - Dumbledore nigdy nie pozwoli, żeby do tego doszło! - zapewniła ją Sophie, udając stuprocentową pewność.
    W rzeczywistości niewiele wiedziała o Albusie Dumbledorze i tym, czym się zajmuje. Wiedziała, że pokonał Grindelwalda w wielkim pojedynku, który zbiegł się z zakończeniem drugiej wojny światowej. Podobno tylko jego bał się Voldemort. Jest też wybitnym czarodziejem, niekwestionowanym geniuszem, którego umysł wybiega poza normy, ale nic więcej. Dyrektor był kompletną zagadką, więc nie mogła mieć żadnej pewności, że powstrzyma powrót, pozornie martwego, czarnoksiężnika.
    - Mam nadzieję. Jeśli tak, to... wszyscy mugolacy będą w niebezpieczeństwie. Na Morganę, Matthias! Przecież on jest z rodziny mugoli!
    - Ale przecież ma magicznych krewnych - uspokoiła ją szybko Sophie.
    - A ty? Co z tobą? Jeśli ktoś się dowie, że jesteś adoptowana i pomyślą, że jesteś mugolaczką...
    - Hej, hej, spokojnie! Wojna się dawno skończyła, ludzie nie pozwolą, żeby się powtórzyła, nikt nie chce tego przeżywać drugi raz, tak?
    Amelia pokiwała deliaktnie głową, nadal nieprzekonana.
    - No i jest jeszcze Harry Potter.
    - Potter? Jest tylko rok starszy od nas...
    - I już trzy razy się z nim starł. 
    - Może masz rację... Nie chcę o tym myśleć. Zabierzemy się za to wypracowanie z eliksirów? Nie chcę odkładać go w całości na jutro. Założę się, że Snape w tym roku będzie nas cisnął bardziej niż kogokolwiek kiedykolwiek przez te odwołane egzaminy. Naprawdę wolałabym napisać je w wakacje, byle zrobić ten pierwszy krok. No i sama słyszałaś McGonagall! Podchodzi do tego tak, jakbyśmy w tym roku co najmniej zdawali SUMy! Wyobraź sobie co będzie, kiedy już będziemy w piątej klasie!
    - Mam nadzieję, że do tego czasu zmieni się nauczyciel eliksirów - powiedziała, ucieszona ze zmiany tematu. Roztrząsanie tego nie było zbyt przyjemne i przysparzało zdecydowanie więcej stresu niż korzyści.
    - Obyś miała rację - roześmiała się. - Jakby nie mógłby być nauczycielem obrony przed czarną magią. Przynajmniej uczyłby tylko jeden rok...
    - Nawet tak nie mów! - Sophie wzdrygnęła się na samą myśl o mistrzu eliksirów i czarnej magii. - Mógłby być jeszcze straszniejszy! Zresztą wszyscy wiedzą, że uwielbia czarną magię!
    - No... może i nie jest to najlepszy pomysł. Ale nauczyciele obrony nigdy nie wytrzymują dłużej niż rok. Lockhart przykładem. Przynajmniej byśmy miały go z głowy.

~*~

Na koniec mała prorocza rozmowa między Amy i Sophie xD Nie mogłam sobie darować. Ogólnie dość dialogowy rozdział, ale między dziewczynami wszystko musiało się w końcu wyjaśnić. Szczególnie, że w tym opowiadaniu wszystkie rodziny i ich historie mają dość duże znaczenie (co oczywiście już wszyscy wiedzą xD)



niedziela, 10 września 2017

Rozdział IV - Krzyki i światła

    - Uważaj na siebie - nakazała jej mama, całując w oba policzki. 
    - Nie wpakuj się w żadne kłopoty, Soph - powiedział Bruce, trzymając ją za ramiona. - W zeszłym roku spotkałyście się z Riddlem, nie chcę pod koniec roku słyszeć, że w jakikolwiek sposób wplątałyście się w sprawę z Syriuszem Blackiem, rozumiesz?
    - Tato, przecież nie pakuję się w kłopoty bo mam taką ochotę. Jeżeli tylko coś będzie mi się wydawać podejrzane, od razu napiszę wam o tym w liście, dobrze?
Jej tata wydawał się udobruchany tym zapewnieniem, ale nadal przyglądał się córce niepewnie.
    - Dzień dobry!
Przez tłum przepchnęła się Amelia Avery - najlepsza przyjaciółka Sophie, z którą dzieliły dormitorium w wierzy Ravenclawu. Przez wakacje znacznie urosła, a jej blada, prawie biała skóra w końcu nabrała koloru. Opalenizna w połączeniu z jej rudymi włosami i bladymi piegami dawała naprawdę przyjemne połączenie. 
    Dziewczynki wpadły sobie w ramiona ze śmiechem.
    - Amy, ty też się nie daj w szkole.
    - Dobrze, panie O'Connor. - Uśmiechnęła się niewinnie.
    Przeciągły gwizd przypomniał im, że powinny już biec do pociągu. Sophie rzuciła szybkie "cześć" na pożegnanie i pobiegła z Amelią do pociągu, ciągnąc za sobą ciężki kufer.
    Wpadły do pociągu zdyszane, ale na czas. Sophie ruszyła wgłąb korytarza, szukając Matta i Alfreda w jednym z przedziałów z nadzieją, że Gryfoni usiedli razem pamiętając, żeby zająć dziewczynkom miejsca.
    Trafiły na nich w połowie pociągu, wcześniej zatrzymane przez Lunę, która wręczyła im dwa egzemplarze "Żonglera" - czasopisma o przeróżnych, wymyślonych stworzeniach i teoriach spiskowych, które wydawał tata Luny. Sophie nie wierzyła w ani jedno słowo, które przeczytała do tej pory w gazetce, ale nadal chętnie przeglądała artykuły, gdyż można było się trochę pośmiać. Mugole też mieli coś takiego w internecie i większość z tego, co wypisywali tam ludzie było jeszcze bardziej niedorzeczne niż treści zamieszczane w "Żonglerze".
    Oprócz Matta i Alfreda w przedziale siedział jeszcze Sebastian Macnair, pogrążony w lekturze "Podstaw Samoobrony" Uśmiechnął się do dziewczynek na przywitanie, nawet nie odrywając wzroku od książki. Pozostali chłopcy szybko wstali i przytulili Sophie i Amelię na przywitanie.
    Wszyscy trzej zmienili się nieco przez te dwa miesiące, szczególnie jeśli chodzi o wzrost. Matt nadal nie był wyższy od przyjaciółek, ale Alfred i Bastian osiągnęli swój cel z zeszłego roku, czego Al nie omieszkał zaznaczyć, patrząc się na Krukonki z satysfakcją z góry.
    Po kilku minutach wesoło rozmawiali o wakacjach i szkole, nadrabiając dwa miesiące, przez które się nie widzieli.
    - Hej, Bastian, ciekawa ta książka? - zapytała Amelia.
   - Podręcznik od obrony. Nie jest porywająca, ale wolę nauczyć się wszystkiego już teraz po doświadczeniach z zeszłego roku. To głównie wstęp do obrony, nic bardziej zaawansowanego.
    Sophie aż się skrzywiła, przypominając sobie o niekompetentnym, pyszałkowatym Gilderoyu Lockharcie, który w zeszłym roku próbował ich czegokolwiek nauczyć. I to nie o tym, co było w podstawie programowej, a o sobie i swoich powieściach.
    - Chyba nie można znaleźć kogoś aż tak złego, żeby przebił Lockharta - powiedziała Amy.
    - Zresztą dyrektor na pewno nie przyjmie kogoś bez doświadczenia. Przynajmniej nie tym razem - zapewnił ich Alfred. - Ciekawe ogólnie, kto to będzie.
    - Z jednej strony, mógłbym pójść do Malfoya, jego ojciec zwykle mówi mu o wszystkich, co związane z Hogwartem. Ale z drugiej, musiałbym wtedy z nim rozmawiać, a chciałbym tego unikać jak najdłużej się da.
    - Draco nie jest taki zły - mruknął Alfred. - Zarozumiały, arogancki i rozpieszczony, ale potrafi być w porządku.
    - Jesteście kuzynami, to co innego. Nie mieszkacie w jednym pokoju przez dziesięć miesięcy. Masz szczęście, że nie musiałeś wysłuchiwać go w zeszłym roku. Kiedy nie mówił o pozycji swojego ojca, jego ulubionym tematem był Potter. Naprawdę nie wiem, czemu nie założył jeszcze jego fanclubu. Nikt normalny nie mówi tyle o kimś, kogo podobno nienawidzi...
    - A co z tobą Matt? Nie napisałeś w ogóle jak było w Związku... znaczy Rosji - zagadnęła Sophie.
    - Emm... tam jest zupełnie inne podejście, jeśli chodzi o magię niż tutaj w Anglii. Nawet jeśli jesteś z rodziny mugoli, jak ja, jesteś kimś wyjątkowym i traktują cię równo ze wszystkimi. No i rodzina jest ponad wszystkim, nawet daleka. Moi magiczni krewni nigdy nie ucięli kontaktu z niemagiczną częścią rodziny. W sensie, moi pradziadkowie byli charłakami z tego, co się tam dowiedziałem. Ale wszyscy podchodzą do tego spokojnie. Szczególnie, że to nie oznacza odseparowania od naszego świata. W Rosji chyba cały rząd wie o istnieniu magii i pracuje tam wielu charłaków i mugoli z nimi spokrewnionych.
    - A co z ustawą o tajności? - zapytał Al.
    - To Rosja - powiedział, jakby te dwa słowa miały wszystko wyjaśnić.
    I chyba miał rację.

    Podróż była długa, ale przyjemna. Krajobraz powoli z nizin stawał się coraz bardziej pagórkowaty, aż w końcu zaczęli jechać między szkockimi górami, prawie niewidocznymi w ciemnościach, mimo w miarę wczesnej pory.
    - Zamknijcie okno - poprosiła nagle Sophie. - Jest straszliwie zimno.
    Rzeczywiście, jak na lato, zrobiło się o wiele chłodniej. Zupełnie jakby w ciągu kilku minut temperatura spadła o przynajmniej dziesięć stopni. Sophie zadrżała, czując powiew lodowatego powietrza, które dostało się do przedziału. Al zasunął okno i odskoczył od niego, przestraszony. Szybę zaczął pokrywać szron, zupełnie jakby był środek zimy. A nawet wtedy mróz na oknach nie pojawia się w tak zatrważającym tempie.
   Deszcz zaczął bębnić o szybko coraz wyraźniej.
    - Zatrzymujemy się - zdziwiła się Sophie, słysząc pisk pociągu i coraz wolniejsze stukotanie kół.
Lodowata temperatura przenikała ją do kości. Zaczęła szczękać zębami niepewna, czy to z zimna, czy strachu. - Jeszcze przynajmniej dwie godziny drogi...
    Sophie przykryła się szatą, żeby chociaż trochę ogrzać odsłonięte nogi i ręce. 
Nagle oprócz przyspieszonych oddechów przyjaciół usłyszała coś jeszcze. Dobiegające z oddali krzyki.
    - Kto tak krzyczy? - zapytała słabo.
    - Nikt nie krzyczy, Soph - odpowiedziała Amy zdławionym głosem.
    Krukonka nie miała siły sprzeczać się z przyjaciółką. Ogromny smutek ją przytłaczał, odbierał jej wszystkie siły sprawiając, że cały przedział widziała jak przez mlecznobiałą, mroźną mgłę.
    Sophie skuliła się jeszcze bardziej, słysząc wściekły krzyk kobiety. 
    Matt zatrzasnął drzwi do przedziału i cofnął się kilka kroków, opadając na siedzenie.
    - Tam coś jest! - krzyknął Sebastian przerażony.
  Za oszronionymi drzwiami stała przerażająca, nieludzka postać w poszarpanej czarnej szacie. Ruchem kościstej dłoni rozsunęła drzwi.

    - Nie! Błagam, nie! Nie...

    Sophie krzyknęła razem z kobietą. Ledwo poczuła, że zsunęła się z siedzenia i boleśnie uderzyła o podłogę.
    Białe światło bijące od srebrnego wilka rozświetliło przedział, przepędzając zjawę. Zaraz po nim do przedziału wpadł mężczyzna z różdżką w pogotowiu. Nie widziała go nigdy wcześniej, ale mimo blizn i znoszonego płaszcza, budził w niej zaufanie.
    Zmarszczył brwi, widząc ją na ziemi, po czym pomógł jej wstać i delikatnie położył na fotelach.
    - Jak się czujesz? - zapytał spokojnie.
    - Kto tak krzyczał? - zapytała.
    Mężczyzna uśmiechnął się smutno, jakby doskonale rozumiał o czym mówi. 
    - Nikt nie krzyczał - powiedział, ale zanim zdążyła zaprotestować, kontynuował. - Przynajmniej nie tak, żeby wszyscy mogli to usłyszeć. To był dementor, jeden ze strażników Azkabanu. To parszywe stworzenia, przywołują najgorsze wspomnienia człowieka i sprawiają, że przeżywa on je po raz kolejny. Kilku z nich dostało się do pociągu.
    - Ale to nie było moje wspomnienie! Nie pamiętam niczego takiego!
    - Masz - podał jej kawałek czekolady. - Pomoże ci.
Rozdał czekoladę reszcie.
   - Nie jest trująca - powiedział przekonująco. - Trzymajcie się, oni już tutaj nie wrócą. To była zwykła kontrola.
    - Kontrola? - oburzył się Al. - Powinni się tym zająć aurorzy, a nie dementorzy! 
    - Na pewno więcej się to nie powtórzy - zapewnił go mężczyzna.
    Wyszedł z przedziału, zostawiając ich samych. Sophie niepewnie ugryzła podarowany słodycz, ale nagła energia, którą nagle poczuła sprawiła, że czekolada szybko zniknęła.
    - Czy ktoś zareagował tak, jak ja? 
   - Amelia się rozpłakała - powiedział Alfred. - Bastian wyglądał, jakby miał zaraz zwymiotować, ale podobno Harry Potter zemdlał.
    - Czułam się, jakbym nigdy już nie miała być szczęśliwa... słyszałam mojego ojca i... - zamilkła nagle i oparła głowę o nadal chłodną szybę.
    Amy nigdy nie mówiła o swoim tacie. 
    Sebastian przytulił kuzynkę. Amelia uśmiechnęła się lekko.
   - Kiedy miałem cztery lata - powiedział nagle Sebastian - do naszego domu przyszli aurorzy. Chcieli zabrać brata mojej mamy, ale on nie chciał się im dać. Nie pamiętam tego, ale zginął przed  moimi oczami, najpierw zabijając dwóch  z nich. Ten potwór przywołał to wspomnienie. Tak działają dementorzy. Potrafią odnaleźć najgorsze wspomnienie człowieka, nawet jeśli stało się to tak dawno, że osoba nawet nie wie, że coś takiego miało miejsce. Tak pisało w książce. - Zerknął na leżący na podłodze podręcznik do obrony przed czarną magią.
    Resztę podroży spędzili w milczeniu, próbując w ciszy poradzić sobie z tym, co obudzili w nich strażnicy z Azkabanu.

    Ze stacji w Hogsmeade wyszli na błotnistą, ciemną drogę razem z tłumem innych uczniów. Czekały tam na nich powozy, do których najwyraźniej zaprzężono niewidzialne konie albo które zaczarowano, gdyż kiedy tylko wsiedli do jednego z nich, ruszył natychmiast, kierując się w stronę rozświetlonego zamku. Sophie poczuła ciepło na sercu, znów widząc znajome mury jej drugiego domu. 
    Matt ukrył głowę w dłoniach, oddychając ciężej niż zwykle, kiedy podskakiwali na kolejnych nierównościach. Im bardziej powóz się trząsł, tym bardziej chłopak robił się blady. Amy położyła mu dłoń na ramieniu w pokrzepiającym geście. Gryfon tylko jęknął z boleścią.
    Kiedy dotarli do wielkich wrót wykutych między dwoma slupami, na których stały figury dzików, Sophie znów poczuła ten przejmujący chłód. Dwa chude, odziane w czerń stwory stały na warcie.
Na krętej drodze ciągnącej się w górę, Matt opadł na kolana Amelii wyglądając bardziej nieszczęśliwe niż kiedykolwiek. 
    Kiedy powóz się zatrzymał, wypadł z niego jako pierwszy rozkoszując się czystym świeżym powietrzem pozbawionym zapachu słomy i konia, którą wypełniony był powóz.
    - Nienawidzę powozów...
     Kiedy weszli do zamku, Sophie poczuła że w końcu jest tam, gdzie jej miejsce.
    - Potter, Granger, O'Connor! Do mnie! - głos profesor McGonagall przetoczył się nad głowami uczniów, prawie zagłuszając gwar panujący w Sali Wejściowej.
    Dziewczynka rzuciła zdziwione i przestraszone spojrzenie przyjaciółce, ale posłusznie ruszyła do opiekunki Gryffindoru.
    - Weasley, ciebie nie wzywałam - powiedziała pani profesor, kiedy dziewczynka stanęła obok niej. 
   Rudowłosy Gryfon, który początkowo ruszył za swoimi wezwanymi przyjaciółmi, zrobił zmieszaną minę i posłusznie ruszył wraz z tłumem uczniów do Wielkiej Sali. 
    Profesor poprowadziła ich w górę marmurowymi schodami, aż w końcu dotarli do jej gabinetu. Sophie spojrzała się z przestrachem na starszych kolegów, ale ci wydawali się być spokojni, więc spróbowała się rozluźnić wierząc, że nauczycielka nie ma złych zamiarów.
    Czarownica wskazała im fotele i sama usiadła za biurkiem. 
  - Profesor Lupin przesłał mi sową wiadomość, że wasza dwójka źle zniosła spotkanie z dementorami - wypowiedziała to słowo z nieskrywanym obrzydzeniem. 
   Harry zaczerwienił się i najwyraźniej chciał coś powiedzieć, ale wtedy do gabinetu wpadła Madame Pomfrey przyglądając się im współczująco. Sophie spuściła wzrok nieco zawstydzona.
    - Nic mi nie jest - bąknął Harry. - Naprawdę nie trzeba...
    - Więc to o was chodzi? Znowu szukaliście guza, co?
    - To byli dementorzy, Poppy - przerwała jej profesor McGonagall.
    Pielęgniarka zacmokała z niezadowoleniem.
    - Tylko ich nam tutaj brakowało... - westchnęła, po czym podeszła do Harry'ego, by sprawdzić mu temperaturę. Sophie pierwszy raz miała okazję zobaczyć jego słynną bliznę w całej okazałości. Szybko jednak odwróciła wzrok, napotykając spojrzenie trzynastolatka. - Założę się, że jeszcze wiele razy zasłabnie, jest cały mokry. Straszliwe potwory, a kiedy już trafią na kogoś tak delikatnego...
    - Nie jestem delikatny! - oburzył się chłopak.
  Sophie parsknęła śmiechem, widząc jego zaciętą minę. Chłopak zgromił ją spojrzeniem, ale dziewczynkę rozbawiło to jeszcze bardziej. Groźne spojrzenia Harry'ego Pottera były niczym w porównaniu z umiejętnościami, którymi dysponowali Alfred i Amelia, zupełnie jakby to była sztuka zarezerwowana wyłącznie dla arystokratów.
    - Co proponujesz, Poppy? Może powinni spędzić noc w skrzydle szpitalnym?
    - Nie! - zaprotestowali jednocześnie.
    - Czuję się świetnie! - Harry zerwał się na nogi, jakby chciał udowodnić, że nic mu nie jest.
    - Jestem całkowicie zdrowa - sprzeciwiła się Sophie. - Zresztą ja nawet nie zemdlałam. Po prostu spadłam z siedzenia, każdemu mogło się zdarzyć. To przez... spadek temperatury. Zmieniło się ciśnienie. Czysta fizyka.
    Jakoś udało jej się wytrzymać ostre spojrzenie profesor McGonagall.
    - No dobrze, powinni przynajmniej zjeść trochę czekolady - zgodziła się pielęgniarka.
    - Profesor Lupin dał mi kawałek - powiedział szybko Harry. - Wszystkich poczęstował.
Sophie podejrzewała, że to musiał być ten mężczyzna w pociągu, więc pokiwała głową na znak zgody.
    - Ja też zjadłam - dodała.
   - Naprawdę? - zdziwiła się pani Pomfrey. - Czyżbyśmy w końcu mieli nauczyciela obrony przed czarną magią, który zna się na rzeczy?
    Sophie wzdrygnęła się na wspomnienie niekompetentnego profesora Lockharta. Obawiała się, że już do końca życia będzie tak reagować.
    - Dobrze, możecie iść. Harry, poczekaj na pannę Granger. Muszę porozmawiać z nią na temat jej nowego planu lekcji.
   Szybko wyszli na zewnątrz. Sophie skierowała się w stronę Wielkiej Sali z nadzieją, że zdąży jeszcze na część Ceremonii Przydziału, ale zatrzymał ją głos Harry'ego.
    - Ty też słyszałaś krzyki? - zapytał.
    Odwróciła się w jego stronę.
  - Profesor Lupin powiedział, że dementorzy przywołują nasze najstraszliwsze wspomnienia. Czytałam kiedyś, że człowiek reaguje w takim stopniu w jakim traumatyczne było to, co sobie przypomniał. Ja nie wiem, co słyszałam, Harry.
     Nie znała dobrze Pottera, ale jej krukoński umysł szybko połączył fakty.
    - Słyszałeś krzyk kobiety, prawda? - zapytała i odwróciła się, by dołączyć do Krukonów.
   Zszokowany wyraz twarzy Harry'ego potwierdził jej przypuszczenia. Współczuła mu. Ona nie miała pojęcia, kto krzyczał w jej głowie, a on musiał jeszcze raz przeżyć śmierć swojej mamy.

    Z żalem zauważyła, że kiedy weszła do Wielkiej Sali, uczniowie klaskali już po piosence Tiary. Miała nadzieję, że zdąży na tę wartościową część ceremonii, ale niestety rozmowa w gabinecie trwała zbyt długo.
    Sophie wepchnęła się na miejsce między Mike'em i Amelią. Kilka osób przy stole zamiast przyglądać się trwającej uroczystości, wpatrywało się w Sophie, jak jakiś okaz w zoo. Miała nadzieję, że kiedy przyjdzie Harry, wszyscy odwrócą od niej swoją uwagę, wszak Gryfon był o wiele gorętszym tematem od niej. Tak też się na szczęście stało, co przyjęła z ulgą.
    - Czego chciała McGonagall?
   - Chciała tylko, żeby Pomfrey nas zbadała - odpowiedziała przyjaciółce. - Jakoś wymigałam się mugolską fizyką. A przynajmniej jakąś jej częścią, której zdążyłam nauczyć się w podstawówce. Swoją drogą, czy to nie jest dziwne, że w Hogwarcie nie uczy się takich rzeczy jak matematyka czy angielski?
    - Po co? Przecież jesteśmy czarodziejami.
    - Niby tak, ale to dość dziwne nie znać Shakespeare'a, Moliera i innych.
    - A kto to?
    - Dramaturdzy. Ich teksty przerabia się w szkole na angielskim.
    - Po co?
    - Nie wiem... chyba po to, żeby poznać kulturę i takie rzeczy.
    - Mój tata jest mugolakiem - powiedział Mike. - Kiedy dowiedział się, że w Hogwarcie nie uczą się normalnych przedmiotów uważał, że to świetne, ale teraz mówi, że czuje się jak analfabeta, kiedy rozmawia ze swoimi krewnymi. 

    Po skończonej ceremonii, która w tym roku trwała nieco dłużej niż w zeszłym, profesor Dumbledore uniósł rękę sprawiając, że w całej sali zapadła cisza.
    Sophie rzadko widywała dyrektora, zazwyczaj nie pojawiał się na posiłkach w Wielkiej Sali, ale kiedy już to robił, Sophie nie potrafiła mu się nie przyglądać. Wyglądał, jakby postarzał się przez wakacje, ale jego twarz nadal rozjaśniał dobrotliwy uśmiech. Jego okulary - połówki i długie, srebrne włosy i broda nadawały mu wygląd miłego staruszka, a śliwkowa szata czarodzieja w srebrne gwiazdki sprawiała, że ciężko było uwierzyć, że właśnie dyrektor jest najpotężniejszym magiem, który chodzi po ziemi. 
    - Witajcie! Pragnę wam powiedzieć o wielu rzeczach, ale jedna z nich jest tak poważna, że muszę się nią z wami podzielić, zanim uczta zamroczy wasze mózgi. Wszyscy wiecie, że w tym roku na wolność wydostał się niezwykle groźny przestępca - Syriusz Black.
   W sali zapanował chwilowy gwar, wszyscy dobrze wiedzieli z jakiego powodu spotkała ich ta wątpliwie przyjemna przygoda w pociągu.
    - Z tego też powodu Hogwart będzie w tym roku gościł strażników z Azkabanu. - Sophie dostrzegła, że dyrektor nie jest zadowolony z tego powodu. - Będą strzec każdego wejścia do szkoły, więc musicie wiedzieć, że nie podziałają żadne sztuczki, zaklęcia, a nawet peleryny niewidki. - Spojrzał prosto na siedzącego przy stole Gryfonów Harry'ego. Porozumiewawcze spojrzenie Amelii sprawiło, że uśmiechnęła się przebiegle. Krukoński umysł nigdy niczego nie przegapia. - Nie są to wyrozumiałe stworzenia, z którymi da się dyskutować - kontynuował dyrektor. -  Żadne wymówki ani tłumaczenia nie będą brane przez nich pod uwagę. Musicie zrozumieć, że każda próba wydostania się poza teren szkoły może skończyć się dla was tragicznie.
    Sophie przeszedł dreszcz po plecach. Sama wizja spotkania z dementorem, nawet w bezpiecznych murach tej szkoły, napawała ją przerażeniem. Nie spodziewała się, by ktokolwiek próbował wyjść ze szkoły po takim ostrzeżeniu. 
    - A teraz coś weselszego - jego ton stał się na powrót radosny. - Mam przyjemność przedstawić wam dwóch nowych nauczycieli! Najpierw profesora Remusa Lupina, który na szczęście zgodził się objąć stanowisko nauczyciela obrony przed czarną magią. 
    Sophie zaczęła klaskać energicznie, podobnie jak Amelia i kilku innych uczniów, którzy zapewne, tak jak one, miały do czynienia z jego profesjonalnym zachowaniem w stosunku do dementorów.
    Profesor Lupin uśmiechnął się przyjaźnie, jakby niemrawe powitanie nie zrobiło na nim żadnego wrażenia. Na tle innych nauczycieli wyglądał niechlujnie w swoich starych znoszonych szatach, ale Sophie czuła do niego tak ogromny szacunek, że nie zwracała uwagi na jego wygląd. 
   - Patrz, Snape najwyraźniej go nie lubi - szepnęła do niej Amelia, wskazując na nauczyciela eliksirów.
   Każdy wiedział, że ma chrapkę na stanowisko profesora Lupina, ale jego wyraz twarzy nie wskazywał na zwykłą niechęć, tylko prawdziwą, czystą nienawiść. Widzieć jakiekolwiek emocje na twarzy profesora było dziwnie, ale tak silne były prawdziwym wstrząsem. Sophie nie spodziewała się, że ten człowiek może w ogóle aż tak nadwyrężyć swoje mięśnie twarzy.
    - Ciekawe, czy się znają - szepnęła.
    - Z przykrością muszę was poinformować, że profesor Kettleburn odszedł na zasłużoną emeryturę. Na jego miejsce profesora opieki nad magicznymi stworzeniami, nie porzucając jednocześnie swoich obowiązków gajowego Hogwartu zgodził się wstąpić Rubeus Hagrid!
Burza oklasków jaka wybuchła w sali była ogłuszająca. Najgłośniejsze wiwaty słychać było od stołu Gryfonów, niektórzy nawet wstali, by wyrazić swoją radość. Sophie wiwatowała razem z innymi, Hagrid był świetnym człowiekiem i nie było chyba nikogo, kto pasowałby na to stanowisko bardziej niż on.
    Świeżo upieczony profesor ukradkiem otarł łzę wzruszenia.
  Gdy zaczęła się uczta, Sophie uświadomiła sobie, jak straszliwie jest głodna, a jak wiadomo, jedzenie to największa przyjemność w życiu, zaraz obok spania, więc od razu nałożyła sobie na talerz przepyszne pieczone ziemniaczki.
  Kiedy wszyscy się najedli, a ostatnie kawałki deserów zniknęły ze złotej zastawy, dyrektor zarządził, że to już czas, by wszyscy udali się do swoich dormitoriów i wyspali przed jutrzejszym pierwszym dniem zajęć.
    Sophie i Amelia pomachały do Hagrida, pokazując mu uniesione kciuki, na co olbrzym zareagował szerokim uśmiechem, po czym skierowały się ku marmurowym schodom, by jak najszybciej dotrzeć do wierzy Ravenclawu. Po drodze dołączyli do nich Matt i Alfred, których droga przez jakiś czas była taka sama, jak ich.
    - Mam nadzieję, że jutro zaczniemy historią magii - powiedział sennie Matthias.
    - Znając życie, będą to eliksiry - ucięła jego marzenia Amy.
    - Nawet tak nie mów.
    - Ale to będą eliksiry, zobaczysz - powiedziała z pewnością, rzucając przyjacielowi wyzywające spojrzenie.
    - Co by nie było, ważne żebyśmy mieli jak najwięcej lekcji z wami - podsumował wesoło Al.

~*~




sobota, 2 września 2017

Rozdział III - Państwo Tonks


    Sophie,
    Niestety, jestem pewna, że nigdy wcześniej nie spotkałam psa podobnego do Ponuraka. W mojej okolicy ogólnie nie ma zbyt wielu psów. Wiesz, najbliższe miasteczko jest pięć kilometrów dalej, zwierzęta nie zapuszczają się tak daleko. Co gorsza, Martin ciągle się ze mnie śmieje... Ja powinnam się tak śmiać, kiedy przyszły jego wyniki SUMów. Mimo wszystko mam nadzieję, że ten pies przyśni mi się raz jeszcze, żebym mogła mu się dokładniej przyjrzeć.
    Co do białych kruków... sama tego do końca nie rozumiem. Wiesz, że czasami mam przebłyski przyszłych wydarzeń. Intuicja podpowiada mi, że to nie zwykłe sny. Tak samo jest teraz, ale naprawdę nie potrafię Ci wiele powiedzieć. Najpierw pojawiasz się ty, pochylasz się nad czymś, a potem cały obraz przysłania wielki, biały ptak. Nawet nie jestem pewna czy to kruk. Po prostu chcę, żebyś wiedziała. 
Amelia
    
     Sophie odłożyła list od przyjaciółki, który ani trochę nie rozjaśnił całej sytuacji z poprzedniego listu, ale aktualnie dziewczynka nie miała czasu na zamartwianie się dziwacznymi wiadomościami od Amelii. Była zbyt zajęta wizytą przyjaciół rodziców.
    Przed obiadem przejrzała stare albumy rodziców z czasów szkolnych i późniejszych, żeby choć trochę rozjaśnić sobie relacje rodziców z Tonksami. Na zdjęciach często pojawiała się ciocia Andromeda razem z tatą. Mama była o wiele rzadziej, dopiero po skończeniu szkoły była na prawie każdej fotografii. Oprócz tej trójki, na zdjęciach z Hogwartu pojawiał się jeszcze Gawain Robards (wiedziała to dzięki krótkim opisom z tyłu fotografii), Robert Fawley i William Malborne, którzy wyjątkowo przypominali jej dwójkę tegorocznych absolwentów, Merisse i Danny'ego oraz wyniosła, ale uśmiechnięta Narcyza Black, znacznie młodsza od reszty, ale nieodstępująca cioci Andie o krok.
    Fotografii było wiele, ale dzięki obejrzeniu ich wszystkich, Sophie zdołała sobie przypomnieć przyjaciół rodziców, których spotkała na przestrzeni lat. Ledwo jednak spostrzegła, że ten chudy chłopak o przydługich, jasnych włosach to ten sam wysportowany, poważny mężczyzna o lekko posiwiałej, krótko przyciętej fryzurze, którego zwykła nazywać panem Gawie.

    Sophie po cichu zeszła do kuchni, żeby nalać sobie soku. Nie przepadała za spotkaniami dorosłych i starała się trzymać od nich jak najdalej. Szczególnie, że przyjaciele rodziców mieli w zwyczaju tulić ją do siebie, mówić jak bardzo wyrosła i pytać o szkołę i oceny. Nikt nie lubił takich sytuacji. 
    Dlatego też przemknęła obok zamkniętych drzwi do salonu cichutko jak myszka, jednak zatrzymał ją temat przypadkiem zasłyszane go fragmentu rozmowy. Wiedziała, że podsłuchiwanie nie było ładne, ale mimo to stanęła pod drzwiami i przyłożyła oko do dziurki od klucza.
   Przy stole siedziały cztery osoby popijające herbatę. Ciocia Andromeda przeglądała jeden z najstarszych albumów rodzinnych, który Sophie uwielbiała przeglądać, kiedy była młodsza, dlatego też rozpoznała go bez problemu z takiej odległości i perspektywy.
    - Słyszałam o twojej mamie - powiedziała spokojnie. Miała ładny głos, w którym nadal, mimo upływu tylu lat, pobrzmiewał arystokratyczny akcent. - Była paskudna, ale nikomu nie życzyłabym smoczej ospy.
    - Była czystym złem - powiedziała chłodno mama. - Próbowała zniszczyć nam życie na tysiące sposobów. 
    - Dobrze, że zmarła. Nawet Irma Black nie była tak okropna. Wszyscy mogliby już zejść z tego świata - mruknął tata. 
   - W porównaniu do niej moja babka była uroczą kobietą - w głosie pani Tonks pobrzmiewała radosna nutka. - Mimo wszystko nie życzyłbym im śmierci. Też tak robiłam i teraz z Blacków został tylko wyjęty spod prawa człowiek. Zawsze myślałam, że jest wyjątkowym jak na tę rodzinę, ale okazał się taki sam jak oni wszyscy.
    - Czasami rodziny mają tylko jeden klejnot, Andie - powiedziała Helen. - Tak się składa, że ty nim jesteś. Syriusz, mimo bycia Gryfonem, nie potrafił oprzeć się dziedzictwu.
   - Nie wiem co jest gorsze - powiedział nagle wujek Tom. - Dwie rodziny arystokratycznych dupków, na dodatek radykalnych konserwatystów. Jedna popieraja Sami Wiecie Kogo, a druga pełna jest zdrajców skaczących z jednej strony na drugą, kiedy zaczyna im się palić pod nogami.
   - Obie odwracają się od swoich dzieci, kiedy te mają inne poglądy - prychnęła Helen. -Wychowałam się w zwyczajnej rodzinie i nie wyobrażam sobie, żeby moja mama wyrzekła się mnie, bo się z nią w czymś nie zgadzam. Od zawsze wam mówiłam, że metody w waszych rodzinach to barbarzyństwo. Zawsze myślą tylko o tym, co będzie właściwe w oczach podobnych sobie ludzi.
    - Ta kobieta nic dla mnie nie znaczy - powiedział tata. - Po tym jak chciała mnie wydziedziczyć i zabroniła Tessie i Jules'owi się że mną kontaktować, kiedy adoptowaliśmy Sophie, stała się dla mnie obca.
    Sophie podskoczyła, ledwie tłumiąc okrzyk zaskoczenia, kiedy usłyszała chrząknięcie. Na schodach stała Tonks i przyglądała się młodszej dziewczynce z uśmiechem na ustach. Mimo  upomnienia, nie wyglądała, jakby zachowanie Sophie uważała za nieodpowiednie.
    - Och, Dora, eee, cześć - wykrztusiła. - Ja tak tylko sobie stoję.
   - Taa, jasne - prychnęła. - Wyszłam stamtąd, bo jestem zdecydowanie za młoda na ich nudne rozmowy, ty tym bardziej. Chodź, jest ładna pogoda, nie ma sensu dusić się w domu.

  Tonks miała rację. Był ciepły, sierpniowy wieczór. Słońce, mimo później godziny, dopiero zaczynało zachodzić, więc w parku naprzeciwko nadal było sporo rodzin z dziećmi i ludzie na spacerze. Przyjemnie było wyjść na zewnątrz, a nie siedzieć w domu.
   - Jak jest na kursie aurorów? - zapytała Sophie, którą nurtowało to pytanie, od kiedy tylko dowiedziała się o przyszłej pracy Tonks.
   - Ciężko, przynajmniej dla mnie. Jestem strasznie niezdarna - westchnęła. - Chyba jedynym powodem, dla którego jeszcze nie wyleciałam, to metamorfomagia. No i Szalonooki.
    - Kto? - zdziwiła się dziewczynka. Jeszcze nigdy nie słyszała o kimś takim. Zresztą chyba nikt nie mógł mieć tak na nazwisko...
    - Alastor Moody, najlepszy auror w Wielkiej Brytanii - wyjaśniła z dumą. - Jest moim mentorem. Wierzy w moje umiejętności, chociaż inni już niespecjalnie - znów posmutniała. - Złapał wielu śmierciożerców podczas wojny, ale przez te wszystkie pojedynki i klątwy wygląda nieco... dziwacznie. Nie chciałabyś go spotkać w nocy w ciemnej uliczce.
    - Nie może wyglądać aż tak źle - roześmiała się Sophie, nie do końca wierząc starszej koleżance.
   - Ma sztuczne oko i drewnianą nogę - powiedziała dramatycznym szeptem. - I brak mu kawałka nosa.
    - Jaaasne - roześmiała się Sophie.
    - Nie wierzysz mi?
    - Jak ktoś niepełnosprawny może w ogóle być aurorem?
   Tonks przewróciła oczami i ruszyła w stronę parku zostawiając pytanie bez odpowiedzi. Sophie ruszyła za nią, zatrzaskując za sobą furtkę do ogrodu. Ruszyły alejką między drzewami w milczeniu, ciesząc się letnią pogodą i spokojem. 
    Sophie lubiła ten park, spędziła w nim właściwie całe dzieciństwo bawiąc się razem z koleżankami i kolegami z podstawówki, a wcześniej z rodzicami na placu zabaw, kiedy dopiero co została adoptowana i starali się spędzać z nią jak najwięcej czasu, żeby nawiązać bardziej rodzinną relację. Pamiętała to jak przez mgłę, ale nadal te wspomnienia wywoływały na jej twarzy uśmiech. Wtedy pierwszy raz poczuła, że naprawdę komuś na niej zależy i jest kochana.
    - Nie przejmuj się - powiedziała Tonks, zupełnie jakby wyczuła nastrój Sophie. - Nasze rodziny mają pokręconą historię i kilku nienormalnych członków, ale nasi rodzice się odizolowali i sami tworzą swoją własną historię.
    - Nie o to chodzi. Po prostu oni mówili, że... mama mojego taty mnie nie chciała. Nawet nie wiedziała, czy jestem mugolką. Po prostu od razu mnie wykluczyła i nie życzyła sobie mnie widzieć. Tak samo, jak mamę, chociaż ona jest pół krwi. Znaczy... wiem, że mój tata i twoja mama są czystej krwi i w ogóle. Zastanawiam się tylko, dlaczego ich rodzice są tacy... nieprzyjemni. Moja przyjaciółka Amy też jest z tej całej arystokracji, ale przyjaźni się ze mną i Matthiasem. Ona nie ma takich problemów, a nawet krytykuje Malfoya i takich jak on za ich zachowanie. Wiesz, wyzywają osoby z rodzin mugoli od... szlam - ostatnie słowo wyszeptała, nieco się rumieniąc. 
    - Czekaj - przerwała jej Tonks. - Amelia Avery potępia Draco Malfoya za wywyższanie się z powodu pochodzenia? Świat staje na głowie...
    - Dlaczego? 
    - O tym może ci opowiedzieć tylko i wyłącznie Amelia - ucięła szybko Tonks.
    - Bardzo jesteś pomocna - mruknęła Sophie, próbując ukryć zaniepokojenie.
    Pod koniec roku Amy i Sophie ustaliły, że nie będą miały przed sobą żadnych tajemnic, a teraz znów się okazało, że Amelia coś przed nią ukrywa. Nawet jeśli chodziło tutaj o prywatną sprawę, to przecież były przyjaciółkami i powinny mówić sobie wszystko i wspierać się, jeśli wynikają z tego jakieś problemy.

    Londyn powitał O'Connorów szarym niebem i mocnym deszczem. Szczęśliwie, mama doskonale znała zaklęcie odpychające deszcz, więc cała czwórka (wzięli Marsa, który był już na tyle wychowany, że mogli spokojnie wziąć go wśród ludzi nie obawiając się o to, że na kogoś skoczy i przewróci) była wolna od deszczu. Co prawda piesek nie do końca rozumiał sytuację i za wszelką cenę próbował złapać do pyszczka krople deszczu, nie przejmując się niepowodzeniami.
    Z Alfredem i jego rodzicami spotkali się przy Lodziarni Floriana Fortesque.
    - Bruce! - pan Walter uścisnął rękę taty Sophie i uśmiechnął się z wyraźną sympatią. - Słyszałem, ze macie coś nowego w sprawie Ericksona.
    Sophie zerknęła na tatę z ciekawością. Miał kancelarię adwokacką działająca w obu światach i jego pracownicy często pracowali razem ministerstwem, ale sam raczej angażował się w sprawy mugoli. To musiało być coś poważnego, skoro on i sam szef wydziału śledczego są w to zamieszani. Jednak w "Proroku Codziennym" tego ranka nie znalazła nic związanego ze światem kryminalnym, prócz ucieczki Syriusza Blacka, która nie schodziła z pierwszych stron od prawie dwóch miesięcy, co powoli stawało się już nudne. Oczywiście, był niebezpiecznym mordercą, ale kto po dwunastu latach spędzonych w więzieniu chciałby popełniać kolejną zbrodnię, żeby znów do tego więzienia trafić? Nawet wśród mugoli takie przypadki były nieliczne, a przecież niemagiczne więzienia były o wiele lepsze, a warunki były dziesięć razy lepsze niż w Azkabanie. Nawet szaleniec nie chciałby trafić ponownie do twierdzy na środku Morza Północnego.
    - Niewiele. Sam wiesz, jak to jest. Chociaż rodzina denata wynajęła mnie jako przedstawiciela, ciężko cokolwiek od nich wydusić. Jak zwykle nikt nic nie wie. Naprawdę, nigdy nie zrozumiem ludzi.
    - I jeszcze dodatkowo ta ucieczka Blacka... Wyobrażasz sobie, że ci idio... ekhm, aurorzy - poprawił się widząc miażdżące spojrzenia żony i mamy Sophie - próbują nam wmówić, że te sprawy są powiązane, żebyśmy tylko też go szukali. Nie ważne ile razy im tłumaczę, że nie zajmujemy się tego typu sprawami, za każdym razem przychodzą do mnie z żądaniami... Naprawdę miałem nadzieję, że za Scrimegoura coś się zmieni, ale jest jak zawsze.
    - Och naprawdę, czy musicie rozmawiać o tych okropnych sprawach nawet na zakupach z dziećmi? - zirytowała się pani Walter. - Omówicie to, kiedy wszystko już kupimy. Dzieci potrzebują nowych szat, książek, przyborów...
    - Dokładnie - zgodziła się mama. - Mężczyźni... - mruknęła uśmiechając się porozumiewawczo do pani Walter.
    - Ja właściwie chciałem się spotkać ze znajomymi - powiedział Adam.
    - Idź. Tylko za dwie godziny masz być w Gwiazdozbiorze. Spotkamy się tam - nakazał pan Walter, wręczając synowi sakiewkę z galeonami.
    Alfred posłał bratu zazdrosne spojrzenie. Sophie miała nadzieję, że już niedługo będzie mogła robić zakupy samodzielnie, bez czujnych spojrzeń rodziców przy każdym jej kroku.
    Kiedy w końcu ruszyli w stronę sklepu Madam Malkin - szaty na wszystkie okazje, Sophie z przerażeniem zauważyła jedną rzecz. Alfred. Był. Od niej. Wyższy. Wolała przemilczeć tę sromotną porażkę w rośnięciu i mieć jedynie nadzieję, że Al tego nie zauważy w najbliższym czasie. Może jeszcze Sophie zdarzy go przerosnąć!
    - Jestem wyższy.
    Cała nadzieja prysła.
    - Pożyjemy, zobaczymy - powiedziała, po czym przyspieszyła by dołączyć do rodziców i państwa Walter i przy okazji uniknąć nieprzyjemnej rozmowy z zadowolonym z siebie Alfredem.

~*~
Wracam po wakacjach. W końcu. W sumie, nie tylko po wakacjach, ale cśśś, zapomnijmy o tym xD Wcale nie było trzech miesięcy przerwy, wcale.

NMBZW!

piątek, 14 kwietnia 2017

Rozdział II - Prawdziwa rodzina

    

    Następnego dnia, po południu, kiedy razem jedli obiad, do pokoju wleciała sowa o dość ciemnym, jak na jej rasę, ubarwieniu piór. Wylądowała przed tatą i wyciągnęła nóżkę.
    - Czy to nie jest przypadkiem... - zaczęła mama niepewnie, przyglądając się ich nieoczekiwanemu gościowi. 
    - Sowa Juliana - potwierdził niechętnie.
    Julian był bratem taty, ale Sophie nigdy go nie widziała. Mieszkał gdzieś na południu Anglii wraz ze swoją francuską żoną i dwójką dzieci, które musiały być w wieku zbliżonym do Sophie, ale z powodu jakiegoś starego, tajemniczego konfliktu, nigdy się nie spotkali, dlatego święta spędzali zazwyczaj u rodziny mamy.
    Koperta była zapieczętowana woskowym herbem przedstawiającym orła trzymającego w dziobie dwie różdżki. Sophie znała ten herb, ale nie była pewna skąd.
    Jej tata przełamał pieczęć i wyjął z koperty kartkę zapisaną czarnym, ładnym pismem. Nie wyglądał na zaniepokojonego czy zmartwionego, więc Sophie spokojnie powróciła do jedzenia posiłku, co jakiś czas tylko zerkając na tatę
    - Bruce? - zapytała mama, kiedy tata odłożył list. Miał nieprzenikniony wyraz twarzy, co było dość niezwykłe. W domu z taty zawsze można było czytać jak z otwartej księgi. Dopiero na sali sądowej zakładał właśnie taką kamienną maskę.
    - Matka przegrała wczoraj ze smoczą ospą - powiedział, jakby nie zrobiło to na nim większego wrażenia. - Pogrzeb ma być w tę niedzielę. 
    - Po co ci o tym napisał? - zapytała mama zirytowana, a Sophie już nic z tego nie rozumiała. - Dobrze wie, że nie masz zamiaru przychodzić. Nie wypada mówić źle o zmarłych, ale ta obrzydliwa kobieta wyraźnie zaznaczyła, jaki stosunek ma do naszej rodziny. Jeżeli Julian myśli, że po dwudziestu latach, kiedy wysyłał nam tylko konieczne kartki na święta i starał się zapomnieć, że ma brata, wszystko wróci do stanu sprzed naszego ślubu?
    - Kochanie...
    - Nie - przerwała mu. - Rozumiem, że to twoja bliska rodzina, ale twoja matka nas nienawidziła tylko dlatego, że rodzina mojej mamy to mugole. 
    - Helen, nie mam zamiaru iść na ten pogrzeb, a tym bardziej odnawiać kontaktów z Julesem - uśmiechnął się do niej ciepło.
    - A od czego to się właściwie zaczęło? - zapytała Sophie, której krukońska dociekliwość nie pozwoliła poczekać ani sekundy dłużej.
    - Wiele lat temu - westchnęła mama.

Londyn
czerwiec 1972


    Pociąg zatrzymał się na ukrytym przed mugolskim wzrokiem peronie dziewięć i trzy czwarte w Londynie. Żaden siódmoklasista nie chciał wychodzić z pociągu, dlatego wszyscy przeciągali pakowanie się i wstawanie jak najdłużej mogli. Świadomość, że może już nigdy nie wrócą do Hogwartu była zbyt przytłaczająca. 
    Bruce spojrzał na swój srebrno-zielony krawat i już czuł tęsknotę. Jego bliźniacza siostra, Tessa, bez problemu wyczuła jego nastrój i ścisnęła go pokrzepiająco za ramię.
    - Jules mówi, że życie bez Hogwartu nie jest takie złe.
    Wiedział, że Theresa nie wierzy w to, co mówi. Ona też nie chciała pożegnać się ze szkołą. Uśmiechnął się jednak do niej i wstał, zarzucając sobie torbę na ramię, ostatni raz spojrzał na przedział i wyszedł na korytarz, gdzie wmieszał się w tłum innych siódmoklasistów, którzy tak jak oni przeciągali powrót.
    - Całkiem dziwnie, czyż nie? - usłyszał charakterystyczny głos swojego kolegi ze Slytherinu.
    Bruce nigdy nie dołączył się do ścisłej grupki przyjaciół Malfoya, ale relacje między nimi zawsze były raczej ciepłe. Obaj byli w Klubie Ślimaka, Lucjusz jako prefekt, a on jako kapitan, który trzy razy poprowadził swoją drużynę do wygrania Pucharu Quidditcha.
    - Jeżeli masz na myśli opuszczanie tego pociągu po raz ostatni, to muszę się z tobą zgodzić. 
    Kiedy wyszli na zatłoczony przez rodziców, dzieci, zwierzęta i kufry peron, Lucjusz kontynuował ich rozmowę wiedząc, że nikt ich nie usłyszy w panującym na stacji.
    - Nadal jesteś przeciwny mojej propozycji, co do bycia kimś, kto przywróci czarodziejom czystej krwi należne im miejsce?
    - Planuję rozpocząć spokojną pracę w Ministerstwie, Lucjuszu. Idea supremacji czystej krwi jest mi bliska, ale dobrze wiesz, że nie ciągnie mnie do walki, jeżeli nie toczy się ona w powietrzu.
    - Z nami też mógłbyś uszkodzić kilku Gryfonów. - Uśmiechnął się ironicznie.
    - Brzmi kusząco, ale spasuję. Do zobaczenia w przyszłości, Lucjuszu.
    - Gdybyś zmienił zdanie, wyślij do mnie sowę.
    Bruce jedynie pokręcił głową i ruszył w kierunku czekającej na niego Theresy. Obok niej stał najbardziej denerwujący człowiek na świecie, przynajmniej według Bruce'a. Ona z jakiegoś powodu uważała go za całkiem uroczego. Evan Diggory stał obok niej i najwyraźniej nie wiedział, co ze sobą zrobić, bo kręcił się, jakby coś mu dolegało. Tessa oczywiście uśmiechała się do niego wesoło i swobodnie prowadziła rozmowę, a raczej monolog. Bruce prychnął. Gdyby Diggory nie był przystojny, jego siostra pewnie nie zwróciłaby na niego uwagi. A tak, pewnie niedługo wezmą ślub, jeśli oczywiście ten skończony idiota będzie potrafił się jej oświadczyć. 
    - O czym rozmawialiście z Malfoyem? - zapytała, kiedy stanął obok niej.
    - O niczym szczególnym. Chciał się po prostu pożegnać - skłamał.
    Byli najlepszymi przyjaciółmi, ale mimo to, wolał nie mówić siostrze o zainteresowaniu nim śmierciożerców. Nie chciał jej denerwować. Wkurzona Tessa to bardzo niebezpieczna Tessa.
    - Jasne - parsknęła. - Prędzej uwierzę, że chciał się z tobą umówić. Ale jak nie chcesz, to nie mów. Ja cię z kłopotów wyciągać nie będę. 
    - Miałaś mu przekazać, że Helen chciała się z nim spotkać - powiedział cicho Evan.
    - Och! No tak, wybacz. Powiedziała, że będzie dzisiaj o szesnastej w Lodziarni Floriana Fortescue.

    Punktualnie o szesnastej pojawił się w umówionym miejscu. Był ciekawy, czego chce od niego ta raczej nieśmiała i nierzucająca się w oczy Krukonka. Poznał ją, bo przyjaźniła się z jego przyjacielem, Gawainem Robardsem, również z Ravenclawu. Chcąc nie chcąc zakolegowali się i po jakimś czasie Bruce nie miał nic przeciwko jej towarzystwu, a nawet chętnie się z nią spotykał.
    Siedziała przy jednym ze stolikiem, pijąc jakiś mrożony napój. Przysiadł się do niej, zamawiając u kelnerki mrożoną kawę.
    - Miałaś do mnie sprawę?
    - Wybacz, że wyciągnęłam cię tak nagle. - Uśmiechnęła się przepraszająco. - Nie mogłam znaleźć cię w pociągu ani na peronie.
    - Nie ma sprawy. Coś się stało, czy po prostu chciałaś się pożegnać?
    - Chyba to i to. Gawain mówił o tej imprezie absolwentów u niego w domu, ale nie wiem czy dam radę przyjść. Planuję wyjechać do Rzymu na Uniwersytet Magii i Medycyny, więc wolałam pożegnać się już wcześniej...
    - Wyjeżdżasz już teraz? - zdziwił się.
    - Tak planowałam. Już mnie przyjęli, a chciałabym poznać trochę miasto, jego magiczną część oraz
tę mugolską.
    - Na ile zostaniesz we Włoszech?
    Poczuł jakiś dziwny smutek na wieść o jej wyjeździe. Nigdy się nie przyjaźnił z nią tak jak z Gawainem czy Andromedą, ale zawsze była gdzieś obok. Bez niej byłoby... pusto.
    - Wiesz, jeśli jeszcze zostaniesz wystarczająco długo w Anglii, to możemy iść do Gavaina... no wiesz, razem.
    Zarumieniła się nieco.
    - W sensie, że na randkę?
    - No... coś w tym stylu.
   Jej promienny uśmiech był wystarczającą odpowiedzią.


Posiadłość Robardsów
Lipiec 1972


    Do willi Robardsów przyszło większość tegorocznych absolwentów. Właściwie brakowało tylko tych, których Bruce mógł bez problemu przypisać jako przyszłych towarzyszy Czarnego Pana. Na szczęście, nie było ich na roku zbyt wielu, więc Bruce nie musiał się martwić, że będzie jedynym Ślizgonem w towarzystwie. Oprócz niego przyszła Tessa z nie odstępującym jej nawet na krok Diggorym. Z jednej strony, dobrze było mieć przyszłego szwagra tak bardzo zakochanego w Theresie, ale z drugiej strony sama świadomość tego, że jakiś facet mógł bezkarnie dotykać jego bliźniaczkę był niewybaczalny. 
    Pojawili się też jego dwaj koledzy z dormitorium, Robert Fawley i William Malborne, którzy od razu, kiedy go zobaczyli, pomachali do niego, by podszedł. 
    Chwycił Helen delikatnie za rękę i podszedł do kolegów, którzy od razu skomentowali pozytywnie jego partnerkę. Tych dwoje było chyba najmniej uprzedzonymi ludźmi w całym Slytherinie. Malfoy był pałał niechęcią do wszystkich, którzy nie mogli pochwalić się magicznym rodowodem kilka pokoleń wstecz. Bruce wyniósł z domu awersję do mugolaków i chociaż Helen w ciągu ostatnich kilku tygodni starała się ją zwalczać z kilka razy większym zapałem niż w szkole, nadal pozostawała w nim doza niechęci. Za to Fawley i Malborne, chociaż pochodzili ze ścisłej arystokracji, mieli w głębokim poważaniu to, jakiej kto jest krwi. Dlatego też nie widzieli nic złego w tym, że spotykał się z pół krwi czarownicą.
    Wystarczył niecały miesiąc między końcem szkoły, a imprezą, by Bruce zrozumiał, że jest na zabój zakochany w dziewczynie, którą zawsze uważał za zwykłą koleżankę. Zauważył, że oprócz oczywistej inteligencji, jest też skromna i piękna. Szybko zostali parą.

Biały Dwór
Marzec 1975


    - Pół krwi? - krzyki jego matki nie ustawały już od kilkunastu minut. Teraz, kiedy w końcu skończyła obrażać urodzoną w mugolskiej rodzinie matkę jego ukochanej, powróciła do samej Helen i jej statusu krwi. Fakt, że jej ojciec pochodził ze starego, niemieckiego rodu nic dla kobiety nie znaczył. Bruce powoli zaczynał się obawiać, że jego matka po prostu stara się połączyć przyjemne z pożytecznym i pobić rekord Walburgi Black w krzyku. 
    Starał się oczywiście spokojnie przeczekać tę burzę, chociaż bardzo go kusiło, żeby powiedzieć jej kilka cierpkich słów. Myślał, że skoro matka przez trzy lata tolerowała jego związek z Helen, to oświadczyny przyjmie ze spokojem. Cóż, najwyraźniej jej nie znał.
    - Na wyciągnięcie ręki masz dziewczynę Fawleyów, Shafiqów, nawet Yaxleyów. Przymknęłam oko na waszą znajomość, ale nawet nie myśl, że wyrażę zgodę na to byś wziął ślub z tą dziewczyną!
    - Nie potrzebuję twojej zgody - odparł ostro. - Ojciec nie ma nic przeciwko.
    - Twój ojciec nigdy nie ma nic przeciwko, a ja jestem twoją matką.
    - I co z tego? Myślisz, że skoro jesteś z Blacków, to masz nad wszystkimi władzę? Nie zgadzasz się? Nie obchodzi mnie to, nie potrzebuję twojego durnego błogosławieństwa! 
    - W takim razie możesz się nie pokazywać w tym domu!
    - Bardzo chętnie! - krzyknął w końcu.
    Wyszedł z salonu trzaskając drzwiami. Dygotka, ich stara skrzatka domowa od razu pojawiła się obok niego. Łzy spływały jej ciurkiem po policzkach i ledwo udawało się jej wypowiadać słowa przez salwy szlochu, które nią wstrząały.
    - Panicz nie może - zaszlochała żałośnie, czepiając się jego nogawki. - Panicz jest tutaj potrzebny! Panienka Tessa będzie bardzo smutna, jeśli panicz odejdzie. Pan będzie zawiedziony, błagam - rozpłakała się jeszcze mocniej. - Panicz na pewno jeszcze może przeprosić panią...
    - Spakuj moje rzeczy, Dygotko - rozkazał. - Przenieś je do mieszkania Helen.
   Zachowanie stworzenia wprowadziło go w delikatne poczucie winy, ale nie zamierzał zostawić Helen tylko dlatego, że jego matka miała idiotyczne pragnienie wyższości. Nie wierzył, że jeszcze kilka lat temu ślepo wierzył w jej głupie ideały supremacji czystej krwi na tyle, by interesowali się nim smierciożercy.
    - Panie, błagam... - zaszlochała jeszcze raz skrzatka.
    - Dopóki matka mnie nie wydziedziczy masz wypełniać moje rozkazy - powiedział chłodno.
    Dygotka zachlipała żałośnie, ale posłusznie deportowała się z cichutkim pyknięciem. 
    Wyszedł z dworu, nie oglądając się nawet za siebie. Wiedział, że zapewne w swoim pokoju siedzi Tessa i wierzy, że kłótnia zakończyła się szczęśliwie. Popierała jego związek z Helen, nie chciał jej ranić, ale musiał. 
    Kiedy wyszedł poza zasięg zaklęć obronnych, deportował się w bezpieczne miejsce,z którego w mniej niż minutę dostał się do mieszkania Helen. Wystarczyło jej jedne spojrzenie, by wiedziała jaki był finał jego rozmowy z matką.




Londyn, 15 czerwca 1975

    Drogi braciszku,
    Na pewno pojawię się na Twoim ślubie razem z Evanem, oczywiście. Lipiec to idealny miesiąc. Julian niestety nie przyjdzie. Nie potrafi sprzeciwić się mamie. Ja na szczęście mam już nowe nazwisko, więc nie może mnie tak bardzo kontrolować. Ojciec się nie pojawi, podobno ostatnio gorzej się czuje, mam nadzieję, że jakoś to przetrwa. 
    Julianowi niedawno urodził się syn. Większość odziedziczył po Delacourach, ale oczy ma nasze. Słyszałam, że ze sobą nie piszecie, ale mam nadzieję, że nie ode mnie dowiedziałeś się o tym jako pierwszy.
    Pozdrów ode mnie Helen, pewnie straszliwie stresuje się przed całym tym zamieszaniem, ale z doświadczenia wiem, że ślub to piękna uroczystość.

Do zobaczenia,
Tessa


Kinross, 24 czerwca 1984

    Droga Tesso,
    Wiadomość o twoim porodzie była cudowna! Mam nadzieję, że niedługo będziemy mogli Was odwiedzić. Evana już widziałem w ministerstwie, wydawało mi się, że zaraz zacznie podskakiwać z oczekiwania na rozwiązanie. Helen już nie może się doczekać, żeby potrzymać maluszka.
    W ostatnim liście wspominałem, że planujemy adopcję, odwiedziliśmy ostatnio pewien dość ponury sierociniec w Edynburgu i wygląda na to, że trafiliśmy w dziesiątkę. Najmłodsze dziecko niedawno skończyło trzy lata, to dziewczynka, ma na imię Sophie. Wzięliśmy ją kilka razy poza ośrodek, na plac zabaw, lody i do zoo. Helen była bardziej zachwycona, niż mała. Ja też polubiłem tę małą. Jest mugolką, ale to nie ma znaczenia. Chcemy dziecka bardziej niż czegokolwiek. Dzisiaj ostatecznie zdecydujemy, ale ja jestem na tak.

Zdrowia dla ciebie i twojej maleńkiej Lucy,
Bruce 


Biały Dwór, 1 lipca 1984

    Synu,
    Wierzę, że nie zhańbisz rodu jeszcze bardziej i nie nazwiesz tego mugola naszym nazwiskiem.

Caliope O'Connor

Kinross, 2 lipca 1984

    Matko,
    Z największą przyjemnością nadam Sophie nasze nazwisko.

Bruce O'Connor


Biały Dwór, 3 lipca 1984 

    Synu, 
   Wierzę, że niedługo zostaniesz wydziedziczony. Mugolskie dziecko z nazwiskiem starożytnego rodu czarodziejskiego to skandal. 

Caliope O'Connor


Kinross, 4 lipca 1984

    Matko,
  Z największą przykrością informuję Cię, że o wydziedziczeniu z rodu decyduje ojciec. Również pragnę Cię poinformować, że w Szkocji nasze nazwisko jest w dość popularne wśród mugoli, więc skandalu nie będzie. Odpuść, wojna się skończyła, Czarny Pan przegrał. Krew nie znaczy już tak wiele, Helen nie jest w stanie urodzić dziecka, daj jej chociaż je wychować.

Bruce O'Connor


Biały Dwór, 6 lipca 1984

    Synu,
    Nie mam zamiaru cię wydziedziczać. Chciałbym dostać zdjęcie tej dziewczynki. 
   Byłbym wdzięczny, gdybyś przestał jednak tak denerwować matkę, miej szacunek dla kobiety, która cię urodziła. 
    Pozdrów ode mnie Helen i małą Sophie, wierzę, że szybko wejdzie do naszej rodziny. Oczywiście nie mogę umieścić mugolki na naszym drzewie genealogicznym.

William O'Connor


Kinross, 7 lipca 1984

    Ojcze,
    Gdybym nie miał szacunku do matki, moje rozmowy z nią wyglądałyby zgoła inaczej. Zapewniam, że jestem wdzięczny matce za urodzenie mnie i Theresy chociaż wolałbym urodzić się minutę przed nią, a nie po niej. Mamy po trzydzieści lat, a ona wciąż uważa się za o wiele starszą.
    Nie oczekuję imienia mojej córki na naszym drzewie genealogicznym. Cieszę się również, że nie masz zamiaru go niszczyć wypaloną dziurą w miejscu mojego wizerunku.
    Oczywiście załączam zdjęcie Sophie wraz z Helen.

Bruce O'Connor


Biały Dwór, 8 lipca 1984
    Synu, 
    Logicznie rzecz biorąc, Theresa jest od ciebie starsza, więc w jej rozumowaniu nie ma nic nieprawidłowego. 
    Podejrzewam, że matka zabroniła Julianowi i Theresie się z tobą kontaktować. Jestem zawiedziony, że twój brat respektuje to polecenie już od dziewięciu lat.
William O'Connor


Kinross, 9 lipca 1984

    Ojcze,
    Obawiam się, że od dziewięciu lat nie mam już brata. Matki zresztą też nie.

Bruce O'Connor

    Jej pierwsze pytanie nie dotyczyło spraw rodzinnych, chociaż oczywiście uważała, że historia miłości jej rodziców jest na swój sposób piękna. Ale nie to najbardziej ją nurtowało.
    - Czy Lucjusz Malfoy... no wiesz. Naprawdę chciał, żebyś był śmierciożercą? Bo o to mu przecież chodziło, prawda?
    - Soph... to były trochę inne czasy - powiedział powoli tata. - Każdy czystej krwi był werbowany do śmierciożerców. Ja się nie zgodziłem, ale muszę przyznać, że jako siedemnastolatek byłem raczej dupkiem.
    - Nie raczej, tylko na pewno - skomentowała mama. - Gawain tak samo. Gdybym was nie wyprostowała, do tej pory bylibyście kompletnymi bucami.
    - Nawet Andromeda była idealną córką rodziców. Dopiero kiedy Ted zaczął się nią interesować zrozumiała, że słowa "krew" i "najważniejsza" się nie łączą.
    - A Tessa? - zapytała szybko. - Znaczy... ciocia Theresa - poprawiła się. - Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek przychodziło tu jakieś magiczne dziecko. Przynajmniej nie przez ostatnie kilka lat.
    - Piszemy do siebie z Theresą - powiedział tata z uśmiechem, ale w jego głosie słychać było nutkę żalu. - Ale czasami ludzie oddalają się od siebie, Soph. Kiedy będziesz starsza, przekonasz się o tym. Ale teraz się tym nie przejmuj.
    - Gdzie idziesz? - zapytała mama, kiedy wstał od stołu.
    - Napiszę kondolencje rodzeństwu i ojcu skoro pofatygowali się, żeby wysłać mi zaproszenie na pogrzeb. A, i pamiętajcie, że Andie jutro przychodzi. 

____________________________________________________
Wiem, że podpisy są innego koloru niż tekst. Ale przynajmniej wszystkie są czarne, więc mogę udawać, że to specjalnie xD
Wiem, że była długa przerwa, ale wynagradzam to długim rozdziałem ^__^

NMBZW!