sobota, 27 sierpnia 2016

2 - Magia



Nagle twarz mamy Sophie rozjaśnił uśmiech, wyrażający niezmącone szczęście i niesamowitą wręcz dumę. W jednej chwili jakby cofnęła się do czasów, kiedy miała jedynie trzydzieści lat i wraz z mężem adoptowała małą Sophie z ośrodka dla sierot w Edynburgu. Dziewczynka w ogóle nie pamiętała tego okresu - nic dziwnego, miała wtedy ledwie trzy latka, ale z opowiadań mamy mogła wywnioskować, że tak właśnie się cieszyła, kiedy w końcu mogła mieć swoje małe dziecko.
- To chyba dla ciebie, skarbie. Bruce, poczta!
Mimo drżących dłoni, Sophie udało się w jakiś sposób odpieczętować kopertę i wyciągnąć z niej pożółkły pergamin. Rozłożyła go i prawie popłakała się ze szczęścia.

HOGWART
SZKOŁA MAGII I CZARODZIEJSTWA

Dyrektor: Albus Dumbledore
(Order Melina I klasy, Najwyższa Szycha Międzynarodowej Konfederacji Czarodziejów, Naczelny Mag Wizengamotu itd.)

Szanowna Panno O'Connor,
mamy przyjemność poinformować, że została panna przyjęta do Szkoły Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie. Prosimy o wysłanie sowy z potwierdzeniem nie później niż do 31 lipca.
Załączamy listę potrzebnych książek i wyposażenia.
Rok szkolny rozpoczyna się 1 września. Pociąg do Hogwartu odjażdża z peronu 9 i 3/4 ze stacji Kings Cross o godzinie jedenastej.

Z wyrazami szacunku,
Minerwa McGonagall
Zastępca dyrektora.


- Mamusiu, przyjęli mnie od Hogwartu! Jak to możliwe? Przecież nie miałam nigdy magii...
Tutaj nieoczekiwanie odezwał się Bruce, który do tej pory jedynie delikatnie się uśmiechał, nigdy nie zależało mu na tym, by jego córka poszła do magicznej szkoły.
- Możliwe, że u ciebie zdolności objawiają się zupełnie inaczej niż u nas. To, co do tej pory braliśmy za niesamowite szczęście może być właśnie twoją magią. W ciągu tych ośmiu lat, kiedy się tobą opiekujemy, ani razu nie otrzymaliśmy skargi na ciebie. Nie było z tobą żadnych problemów, zupełnie jakby z premedytacją omijały cię one szerokim łukiem. Zawsze przynosiłaś wysokie oceny, nauczyciele cię chwalili, a kłopotów z kolegami nie miałaś nigdy w życiu. Ani razu nie miałaś choćby wybitego nadgarstka, nie mówiąc już o złamaniu. Nie chorowałaś na nic większego niż przeziębienie.
Nagle Sophie zaczęły przypominać się wszystkie wyjątkowe sytuacje w jej życiu. Do dzisiaj doskonale pamiętała jedną z nich i bezwolnie przypominała ją sobie każdego wieczora.
- Pamiętacie, kiedy Annie trafiła do szpitala z pękniętym kręgosłupem? Ten samochód jechał prosto na mnie. Był kilka milimetrów ode mnie, już miał mnie uderzyć, straciłam kontrolę nad ciałem z przerażenia i w jakiś sposób ten samochód mnie ominął i uderzył w Ann, jadąc o połowę wolniej niż wcześniej. 
- A potem okazało się, że Annie po intensywnej rehabilitacji nie będzie odczuwała żadnych niedogodności po tym urazie - dokończyła mama. - Niesamowite szczęście. 
- Wtedy myślałam, że byłam po prostu tak zdezorientowana, że wydawało mi się, że ten samochód zaraz mnie rozjedzie. Ale skoro to jednak magia, to... jedziemy nie do Glasgow, a teleportujemy się do Londynu! - wykrzyknęła, uściskała kolejno mamę i tatę, po czym pobiegła do swojego pokoju, podśpiewując radośnie pod nosem.
Pani O'Connor od razu przywołała do siebie kartkę papieru i pióro, po czym napisała krótki list do profesor McGonagall, w którym potwierdzała otrzymanie listu. Po chwili, zapakowana w zaadresowaną kopertę wiadomość, została poniesiona przez sowę Anielkę do Hogwartu.

Matt Jenkins i jego koledzy z drużyny nie zrezygnowali z męczących treningów, mimo wakacji. Ich trener pod koniec roku szkolnego zaproponował im dwumiesięczną przerwę. Sam wyjeżdżał tylko na dwa tygodnie na początku lipca, a potem miał możliwość zagospodarowania dla chłopców czasu, więc dał im dwie możliwości. Tak więc spotykali się codziennie o jedenastej na dwie godziny.
Po treningu Matthias rzucił krótkie "cześć" do kumpli i razem z przyjacielem ruszyli w stronę Alei Kwiatowej*, przy której stały ich domy. Byłą to jedna z nielicznych ulic w Anglii, na której ludzie pozwolili sobie na wyobraźnię i wybudowali domy diametralnie się od siebie różniące. Może dlatego, że budowały to różne rodziny, a nie jedna firma wzorująca się na planach jednego architekta.
Matt i Alan pożegnali się przy furtce do domu tego pierwszego.
- Ej, Matt, David idzie z Thomasem i Jimmym do Domu Riddle'ów, idziesz z nami?
Chłopcu nie bardzo podobało się uprzykrzanie życia staremu mordercy Frankowi Bryce'owi, ale jak nie chciał iść, chłopacy się z niego wyśmiewali, wiec oczywiście się zgodził, mając nadzieję, że tym razem Jim niczego nie podpali.
- Cześć! - krzyknął, kiedy wszedł do przedpokoju.
Zrzucił buty i poszedł do kuchni myśląc, że rodzice jedzą już tam obiad. Jednakże nikogo tam nie było.
- Mattie! - usłyszał głos mamy. - Chodź do salonu.
Chłopiec wszedł na korytarz, a następnie do okrągłego pomieszczenia. Na kanapie siedzieli jego rodzice oraz dziwaczny nieznajomy. Miał on długie siwe włosy i brodę sięgającą mu prawie do pasa. Ubrany był w granatowy garnitur, który stał się niemodny już w styczniu. Mężczyzna emanował jednak taka powagą i siłą, że przyćmiewało to jego braki w wiedzy o aktualnym stylu.
Matt zganił się w myślach. Jego mama Katrina Jenkins była projektantką mody, która swoją karierę zaczynała jeszcze w rodzinnym Petersburgu i chłopak wiedział przez to o wszystkich trendach wbrew własnej woli.
Kobieta jak zwykle była ubrana stylowo i modnie, mimo że najwyraźniej nie oczekiwała wizyty ani nigdzie nie wychodziła. Wyglądała na odprężoną, jakby starzec nie wydawał się jej nikim dziwnym, a nawet, Matt miał takie wrażenie, traktowała go jak kogoś znajomego, jakby podświadomie wiedziała, że nadejdzie dzień, kiedy przyjmie mężczyznę w gości.
Nathan Jenkins jak zwykle przyćmiony przez urodę żony i tak prezentował się nienagannie. On wyglądał na nieco bardziej zmieszanego wizytą gościa, ale Matt przejrzał go tylko dlatego, że znał go jedenaście lat. Gdyby z polityków można było czytać jak z otwartych ksiąg, nigdy by nie robili wielkich karier.
Matt poczuł się przy nich nieodpowiednio w przepoconym sportowym stroju.
- Dzień dobry - przywitał się grzecznie. - Nazywam się Matthias Jenkins, milo mi pana poznać.
Matt nie wiedział, czy może usiąść, ale tata klepnął miejsce obok siebie na znak, że ma nie stać jak ostatni kołek i zająć miejsce obok niego.
- Witaj, Matt. Jestem profesor Albus Dumbledore.
- Ma pan na nazwisko trzmiel? - wymknęło mu się.
Spalił buraka i zapragnął stać się jednością z kanapą pod siłą gromiącego spojrzenia mamy.
Profesor jednak tylko się roześmiał i pokiwał głową.
- Widzę, że znasz staroangielski.
- No, można tak powiedzieć. Znalazłem rok temu słownik i się jakoś nauczyłem.
Dobrze, że nie było tu jego kolegów. Oni w głowach mieli tylko sport, nie języki. Zapewne by gp wyśmiali. Prawdopodobnie za sam fakt rozmowy ze starszym, dziwacznym mężczyzną nabijaliby się z Matta.
- Zapewne zastanawia cię powód mojej wizyty. Otóż jestem dyrektorem pewnej specjalnej szkoły, w której uczą się dzieci ze specyficznymi umiejętnościami.
Matta zamurowało. Nigdy nie podejrzewał, że jest nienormalny, ale najwyraźniej ten pan chciał go wziąć do czubków. A przecież miał zacząć naukę w prywatnym londyńskim gimnazjum razem z Alanem. To prawda, czasami rzeczywiście miał wrażenie, że jest inny niż wszyscy przez nienormalne sytuacje, które go spotykały, ale żeby od razu uznawać go za psychola?
- Ja jestem całkiem normalny - podjął próbę obrony.
Grał w piłkę, chodził do szkoły i miał kolegów. Nwet kiedyś dziewczynę, ale to było dziwne i jakieś takie mało pociągające. Nie rozumiał, czemu starsi o kilka lat chłopacy tak komentują swoje koleżanki, a nawet czasem zabiegają o ich uwagę.
Profesor uśmiechnął się pobłażliwie.
- Oczywiście, że tak! Matt, nie chodzi mi o szkołę dla osób nienormalnych. Jesteś czarodziejem.
Nikt nie mógł w tej sytuacji winić Matta za to, że po prostu zaczął się śmiać. Jednak autentyczna powaga jego rodziców sprawiła, że przestał. Dlaczego oni nic nie mówili, tylko patrzyli na tego całego Dumbledore'a jak na poważnego człowieka, a nie na oszusta czy szaleńca, który urwał się z domu wariatów.
Oczywiście, będzie musiał ratować ten dom sam, bo jakiś facet urwał się z wariatkowa. Ten kałasznikow dziadka jest jeszcze na strychu, czy zastał u wujka? Przydalaby się teleportacja. Ale to nie możliwe. A może jednak?
Myśli Matta pędziły jak szalone i przyprawiały go o ból głowy.
Oczywiście, Matt miał niewielkie podstawy, by mu wierzyć, ale jakieś miał. Na przykład to, że w chwilach, kiedy jego emocje były bardzo silne, potrafił robić wiele rzeczy. Raz nawet, kiedy wkurzył się na nauczycielkę od geografii jej samochód się zapalił. A kilka dni temu, kiedy przez przypadek w wakacje jego budzik zadzwonił o szóstej, a nie o dziewiątej, Matt po prostu rzucił nim o ścianę. Dziwne było w tym wrażenie, że nie użył do tego rąk.
- Uważa pan, że to wszystko, co potrafię zrobić to magia?
- Tak.
- W takim razie, mógłby pan udowodnić, że zna pan magię?
Profesor drgnął i spojrzał na Matta badawczo. Chłopiec jednak nie zwrócił na to większej uwagi z niecierpliwością czekając na dowód.
Dyrektor jednak szybko opanował nieprzyjemne uczucie. Chłopiec, który kilkadziesiąt lat temu wydał mu podobne polecenie, zrobił to zupełnie inaczej. Matthias stylizował tę wypowiedź na prośbę. Tamten oczekiwał wypełnienia rozkazu.
Dumbledore wyciągnął długi, misternie rzeźbiony patyk. Matt zrozumiał, że to różdżka. Dyrektor machnął nią, a figurka kota stojąca na komodzie zaczęła rosnąć i zmieniła się w najprawdziwszego kota! Czarnego z białymi skarpetkami. Kot rozejrzał się, oceniając swoje nowe ciało, zgrabnie zeskoczył na podłogę i powędrował do nóg mamy Matta, która umiejętnie posadziła go sobie na kolanach. Od dawna marzyła o kocie, ale nie miała czasu na zakup, zanim jakiegoś by wybrała, minęłoby kilka godzin.
- Wow... - szepnął Matt.
- Czy on znów zostanie figurką? - zapytała zaniepokojona kobieta.
- Jeśli pani tego sobie życzy, cofnę zaklęcie.
- Nie, nie trzeba! Uwielbiam koty. A ta stara figurka po moim ojcu nie pasowała nam do mebli - westchnęła.
- Może nazwiemy go Borys? Żeby nie zapomnieć od kogo właściwie jest ten kociak - zaproponował tata.
Matt mimowolnie się roześmiał. Jego rodzice mimo tak ważnych pozycji wśród brytyjskiej śmietanki towarzyskiej potrafili całkowicie stracić kontakt ze światem pod wpływem najmniejszych bodźców.
- Mamo... właśnie okazuje się, że magia istnieje, a twój syn jest w stanie jej używać - przypomniał o sobie.
Kobieta roześmiała się dziewczęco i pogłaskała Matta po policzku.
- Oj, Mattie, myślisz, że o tym nie wiedziałam? Chyba każda matka, która widząc, że jej dziecko lewituje swoje zabawki zainteresowałaby się tematem - powiedziała takim tonem, jakby mówiła o pogodzie. - Zadzwoniłam do wujka Ignata, no wiesz, tego z Moskwy. My w Rosji mamy zupełnie inne podejście do świata niż tutaj w Europie, dlatego nie miałam żadnych oporów, by mu opowiedzieć o twoich umiejętnościach. Od razu zaprosił mnie do Moskwy, bo takich informacji nie wymienia się przez telefon. Załatwił mi papiery, bo jednak zachód był wtedy zgniły i kapitalistyczny, więc tak łatwo nie było, nawet dla mnie. Tam mugole i czarodzieje bawili się w komunizm i było gorzej niż tutaj w Anglii. Dowiedziałam się, że dziadek Wladimir, czyli twój pradziadek był charłakiem, czyli osobą z rodziny czarodziejów pozbawioną magicznych umiejętności. Ożenił się on także z charłaczką. Ich dzieci nie miały żadnych umiejętności magicznych i nawet nie wiedziały, że istnieją czarodzieje. Ignat, jego bracia... Najstarszy szybko uciekł do Ameryki, młodszy nie wybijał się w świat, ale Ignat wzbijał się w swojej politycznej karierze i dowiedział się o magii. W Anglii tylko premier wie o czarodziejach, a w Rosji jest od tego nawet oddzielny, bardzo tajny oddział. No i jeszcze było KGB, ale oni wiedzieli wszystko o wszystkim i o wszystkich, więc świat czarodziejów pewnie nie był dla nich niczym tajemniczym. Kiedy Ignat poznał rosyjską Minister Magii Galinę Jelczenko, dowiedział się o historii rodziny. - Widząc niepewną minę Matta, szybko wyjaśniła. - Moje pełne imię brzmi Katrina Siergiejewna Jelczenko.
Matt miał ochotę palnąć się w łeb. Przez jedenaście lat nie zapytał się, jakie jego mama ma na nazwisko panieńskie i jaki ma patronimik. A przecież doskonale wiedział o swoich rosyjskich korzeniach.
- Od niej dowiedział się wszystkiego o rodzinie. Jak usłyszał, że jesteś czarodziejem, bardzo się ucieszył. Nawet chciałam, żebyśmy przeprowadzili się do Rosji, gdzie szkolnictwo jest o wiele bardziej rozwinięte niż tutaj. Bez urazy dyrektorze - uśmiechnęła się przepraszająco. - Wie pan, że w Rosji uczą jeszcze normalnych przedmiotów, jak matematyka czy geografia. No i od siódmego roku życia. - Dyrektor przyznał jej rację. - Moja kariera jednak nie mogłaby się tam rozwijać w pełni, wiec pozostaliśmy tutaj.
- Czemu nie powiedziałaś mi wcześniej? - zapytał z wyrzutem.
Był trochę obrażony. Przecież gdyby dowiedział się o wszystkim wcześniej nie byłby tak zielony w tych sprawach.
- Matthiasie gdybyś wiedział mógłbyś się wygadać swoim kolegom, a obowiązuje zakaz zdradzania mugolom nie mających powiązań z magią informacji o czarodziejach. Prawda, dyrektorze? Międzynarodowy Kodeks Tajności, czyż nie?
- Prawda, moja droga. Matt, twoja mama jest pewnym odstępstwem od reguły, gdyż już od dawna pracuje nie tylko z mugolskimi projektantami, ale także tymi z naszego świata i wie o nas prawdopodobnie wszystko.
No tak, nie powinien się dziwić. W ciągu jedenastu lat życia zdołał się przekonać, że Katrina Jenkins jest w stanie zjednać sobie wszystkich ludzi na Ziemi i w kilka chwil odkryć ich największe sekrety.
- Mugolami? - zapomniał o tym, że jest obrażony na mamę i głupie zasady tajności.
- To ktoś pochodzenia niemagicznego - odpowiedział Dumbledore.
- Aha – odparł, jakże elokwentnie, Matt.
To było zdecydowanie za dużo, jak na jedno popołudnie.


~*~

* Po angielsku brzmi to słabo, a po polsku bardzo naturalnie, więc wolałam wybrać polską nazwę, zamiast bawić się w angielski.
A swoją drogą, bardzo lubię Matta ^^
Początkowo miał być z przeciętnej rodziny, ale w jednej chwili zrodziła mi się postać jego matki, która roztacza wokół siebie urok, wie wszystko o wszystkim i mimo bycia mugolką wyróżnia się nawet wśród czarodziejów i przyciąga uwagę ludzi wokół siebie. 
Ta rola pasuje mi idealnie do Rosjanki. Tak po prostu ^___^.








niedziela, 21 sierpnia 2016

1 - Sowa



W piętrowym domku w jednym ze spokojnych miasteczek w środkowej Szkocji, mimo bardzo wczesnej pory,  jeden z domowników już nie spał.
Sophie, bo tak się właśnie nazywała, lubiła wstawać rano. Miała więcej czasu na czytanie, a czytać po prostu uwielbiała. Szczególnie, że jej rodzice mieli niesamowite książki. Byli prawdziwymi czarodziejami i znali niesamowite zaklęcia. Sophie zazdrościła im tych umiejętności, ale faktem było, że jako zwykła mugolka, nigdy w życiu ich nie opanuje. Nie okazywała żadnych magicznych umiejętności. Nic dziwnego, była w końcu wychowanką niemagicznego sierocińca. Jednakże pogrążanie się w marzeniach o świecie, z każdą przeczytaną książką coraz mniej tajemniczym, pozwalało jej na chwilę zapomnieć. Wyobrażała sobie wtedy, że jedzie do pełnego magii i zagadek Hogwartu, w którym trafia do jednego z domów i uczy się czarować tak naprawdę.
Zaczęła pogrążać się w tym wszystkim, kiedy skończyła dziesięć lat i zdała sobie sprawę, że smutne spojrzenia mamy i nadzieja z jaką wpatruje się czasem w okno tata, mają źródło w jednym – Sophie. Oboje skończyli Hogwart i mimo wtopienia się w świat mugoli, magia stanowiła w ich życiu bardzo ważny element, którego Sophie była pozbawiona. Z czasem zdała sobie sprawę, że brak magii, to dla nich w jakimś stopniu kalectwo.
I wtedy jakaś część jej mózgu stwierdziła, że jeśli pozna magię teoretycznie, będzie mogła kiedyś zaskoczyć rodziców swoją wiedzą.
W książkach rodziców było mnóstwo zaklęć, przepisów na eliksiry oraz teorii transmutacji, astronomii, obrony przed czarną magią i innych podobnych, które od razu wpadały jej do głowy. Nauczyciele w szkole często powtarzali, że jest zdolna, a tak doskonałą pamięć chcieliby mieć wszyscy, ale Sophie zauważyła to dopiero wtedy, kiedy zrozumiała, że wszystkie przepisy i zaklęcia wpadają jej do głowy bez trudu. Nie musiała kuć magii, w przeciwieństwie do niemagicznych przedmiotów.
Teraz sięgnęła po Standardową Księgę Zaklęć Stopień 2. Znała wszystkie zaklęcia i wszystkie ruchy, które powinni opanować pierwszoklasiści w Hogwarcie, na pamięć. Ćwiczyła, udając, że kredka lub patyk to prawdziwa różdżka.
Ale nie zdradziła tego nigdy rodzicom. Nie chciała, by czuli się jeszcze bardziej pokrzywdzeni tym, że adoptowali dziecko pozbawione magii.

Nie mogła wiedzieć, że obawy te były całkiem bezpodstawne, gdyż Helen i Bruce O'Connor kochali ją niezależnie od tego kim była. Nie byli w żadnym stopniu uprzedzeni, co do mugoli. Rzeczywiście marzyli, by córka okazała się czarodziejką, ale jeszcze zanim przybyli do sierocińca w Edynburgu byli przekonani, że ich dziecko będzie całkiem zwyczajne.
 Rodzice nie chcieli mieszać Sophie w głowie. Opowiadali jej o magicznym świecie, oczywiście, ale starali się, by dla dziewczynki była to bajka. Coś jak równoległy świat, z którym czasem ma styczność. Nie powiedzieli nic o pierwszej wojnie i ludziach, którzy uważali mugoli za brudnych i niegodnych obcowania z czarodziejami. Przemilczeli też fakt o tym, że nawet czarodzieje bez uprzedzeń, często nie potrafili wyzbyć się uczucia, jakby byli lepsi od mugoli, a tym bardziej od mugolaków.

Po godzinie, Sophie odłożyła książkę i pobiegła do kuchni, gdyż poczuła smakowity zapach jajecznicy na bekonie, którą po prostu uwielbiała. W salonie przywitała się z tatą, który jednocześnie oglądał poranne wiadomości, pił kawę i przeglądał gazetę biznesową.
- Coś ciekawego w biznesie? - zagadnęła.
To był poranny rytuał. Zawsze z jej strony padało to pytanie, a on odpowiadał jej rzeczowo i albo powracał do czytania, albo kontynuował pogawędkę, jeśli akurat nie miał planu dnia, który pękał w szwach od czekających go spotkań biznesowych roboty papierkowej i innych, równie mało przyjemnych rzeczy.
- Nic nowego – odparł krotko. - Ale niedługo się to zmieni. Napisali, że dwa dni temu znaleziono tego milionera - Josefa Kirke'a. Oczywiście martwego w jego prywatnym samochodzie, dwa kilometry od Edynburga.
- Straszne - wzdrygnęła się.
Dzięki tacie była na tyle zaznajomiona z tego typu śmierciami, że mogła być przekonana o udziale w niej osób trzecich.
- Masa ludzi skorzysta na jego śmierci – kontynuował. - Nawet my, chociaż o wiele mniej od jego bezpośrednich konkurentów.
Bruce O'Connor, mimo ukończenia z bardzo dobrymi wynikami Hogwartu, nie podjął się magicznej kariery, którą wręcz mu wciskano. Dziadek mamy, po długiej, wyniszczającej chorobie zmarł, zostawiając rodzicom Sophie swoją firmę. W ten sposób, tata zaczął studiować prawo na mugolskim uniwersytecie i przejął po ojcu dobrze prosperującą kancelarię adwokacką. Bruce'owi było jednak mało i założył wraz z przyjacielem firmę, która bardzo szybko zyskała na znaczeniu.
- Sophie, jajecznica zaraz wystygnie! - krzyknęła niecierpliwie mama.
Dziewczynka od razu pobiegła do kuchni i przytuliła się do pani O'Connor.
- To co przygotujesz jest dobre nawet na zimno - zapewniła. - Co będzie na obiad?
Kobieta roześmiała się. Jej śmiech był przyjemny i wyjątkowo dziewczęcy.
- Kochanie, jeszcze śniadania nie zjadłaś, a już się o obiad pytasz. Może pojedziemy do Edynburga do jakiejś przyjemnej restauracji. Nie chce mi się dzisiaj nic robić, naprawdę.
- Co niedzielę jeździmy do stolicy - powiedziała Sophie, między przełykaniem. - Może tym razem do Glasgow? Dawno tam nie byliśmy, a to równie fajne miasto.
- Jak wolisz – zgodziła się. - Kochanie! - zawołała do męża. - Wybierzesz się z nami do Glasgow?
- Nie mogę, mam masę papierów do wypełnienia. Ta sprawa Erwina nie daje mi spokoju.
Kobieta nic nie odpowiedziała, przyzwyczajona do braku męża. Jej również często nie było w domu, ponieważ pracowała w magicznym szpitalu w Edynburgu. Aktualnie postanowiła spędzić czas w domu i wzięła miesięczny urlop.
Nagle rozległo się stukanie. Sophie od razu zerwała się z miejsca, żeby podbiec do drzwi, ale mama wskazała jej okno. Za nim, na parapecie, siedziała średniej wielkości płomykówka. Sophie przez chwilę stała oniemiała z zachwytu. Nie ważne, że widziała sowy przynajmniej raz dziennie, te nocne stworzenia zawsze wywoływały u niej fascynację.
Pani O'Connor, nie czekając na córkę, otworzyła ptaku okno. Sówka profesjonalnie wylądowała na blacie i wyciągnęła nóżkę w stronę kobiety. Kiedy ta tylko go odczepiła płomykówka zgarnęła ze stołu ciasteczko i wyleciała przez okno.
Koperta była pożółkła, jakby stara, zaklejona czerwoną pieczęcią z wielkim „H”. Na odwrocie zielonym atramentem napisany był adres oraz adresat.

Sz. P. Sophie Alice O’Connor
Średnia sypialnia na piętrze
Cameron Avenue 12
Kinross
Perth and Kinross

- O Merlinie, nie wierzę... - szepnęła Helen głosem łamiącym się z emocji.
Nawet najsłabszy obserwator dostrzegłby w jej oczach pełne niedowierzania, bezgraniczne szczęście.

~*~





poniedziałek, 15 sierpnia 2016

Prolog


Deszcz padał wyjątkowo mocno, nadając listopadowej nocy jeszcze bardziej ponury klimat. Blask księżyca nie mógł przebić się przez grube, ciężkie chmury, więc jedynie słabe światło ulicznej latarni zapewniało nielicznym przechodniom niewielką widoczność. 
Było już późno, zbliżała się jedenasta w nocy, w domach wszystkie światła były już pogaszone. Przez nieprzyjazną dzielnicę Edynburga jechał policyjny radiowóz, który zatrzymał się przed sporym, sypiącym się już budynkiem, w którym znajdował się jedyny edynburski sierociniec. 
Z samochodu wyszli dwaj policjanci. Przebiegli szybko odległość dzielącą ich od bramy sierocińca, by nie zmoknąć jeszcze bardziej. Jeden z nich trzymał w ramionach niemowlę, owinięte w kocyk i przeciwdeszczową, policyjną kurtkę.
Nie musieli czekać długo. Drzwi po chwili się otworzyły i stanęła w nich drobna dziewczyna. Zaprosiła mężczyzn do środka i zaprowadziła do gabinetu dyrektorki.
Mimo późnej pory, starsza kobieta nadal była pogrążona w pracy. Kiedy policjanci weszli do środka, przyjrzała się im uważnie. Jej srogi wyraz twarzy od razu złagodniał, kiedy zobaczyła niemowlę.
- Sally, przynieś szybko suche ubranka i koc. Nie możemy dopuścić, by dziecko się przeziębiło. To sierota? - ostatnie pytanie skierowała do policjantów.
- Tragiczna sprawa - powiedział jeden z nich. - Dzisiaj wieczorem zamordowana została samotna kobieta. Sąsiedzi wezwali nas, gdyż usłyszeli płacz dziecka, myśleli, że może coś się stało. Dowiedzieliśmy się, że kobieta żyła samotnie. Nie była zameldowana w mieszkaniu, w którym ją znaleźliśmy. Nie miała przy sobie żadnych dokumentów. Znaleźliśmy jedynie niedokończony list, który prawdopodobnie miał być wysłany do ojca dziecka. Ujawnia w nim, że dziewczynka nazywa się Sophie, nic więcej. No i... to ogólnie strasznie dziwna sprawa. Drzwi były otwarte, żadnych śladów włamania, a kobieta wygląda tak, jakby umarła ze strachu. Nietypowe.
- Mój Boże... biedna kobieta. A dziewczynka jeszcze biedniejsza. Mamy sporo wolnych miejsc, oczywiście, że ją tutaj przyjmiemy. Od razu się tym zajmę.
- Dziękujemy. Nie sądzę byśmy mogli znaleźć jej rodzinę, przy ciele nie było dokumentów, ale jeśli do niej dotrzemy, damy pani znać.

Kiedy wychodzili, jeden z nich prawie potknął się o burą kotkę. Kiedy wsiadał do radiowozu, zdał sobie sprawę, że była ona całkiem sucha, mimo zacinającego deszczu. Jednak już kilka minut później zganił się za tak niedorzeczne spostrzeżenie i zrzucił je na trudny dzień i zmęczenie. No bo jak to możliwe, żeby w taką ulewę cokolwiek było suche. Nie mógł jednak odegnać od siebie wrażenia, że ta sama bura kocica siedziała na parapecie domku, w którym znaleziono dziecko i jej martwą matkę.
Samiczka przez cały następny dzień siedziała na parapecie, wpatrując się bez przerwy w okno, za którym był pokój, w którym leżała dziewczynka. Wydawało się, jakby kotka czuwała nad niemowlęciem. Dopiero, kiedy dziecko się obudziło i spojrzało na zwierzę, ta jakby odetchnęła z ulga i zeskoczyła z parapetu. Nikt by nie uwierzył, że zmieniła się ona w dziwacznie ubraną, starszą kobietę i zniknęła z cichym pyknięciem.

Mała Sophie dorastała spokojnie, obdarzana szczególną opieką przez młode pracownice sierocińca. Starsze dziewczynki, które mieszkały w ośrodku również bardzo ją polubiły i z chęcią się z nią bawiły. Sophie, nie znająca innego życia niż to w sierocińcu, uważała, że jest to najwspanialsze miejsce na Ziemi. 
Pewnego dnia, do ośrodka przyszło małżeństwo. Jako że adopcja ostatnimi czasy nie była popularna, dyrektorka przywitała ich osobiście i oprowadziła po ośrodku. 
- Pani Morgan, interesuje nas raczej małe dziecko, które da się przyzwyczaić bez trudu do nowego otoczenia i osób. Ile lat ma najmłodsze?
- W przybliżeniu dwa i pół. Lekarze, którzy ją badali ustalili, że data urodzin waha się między dziewiątym, a jedenastym kwietnia '92 roku, więc wybraliśmy dziesiąty jako jej datę urodzin. Nazywa się Sophie. Nazwiska niestety nie znamy.
- Możemy się z nią spotkać?
- Oczywiście. Zaprowadzę państwa.
Państwo O'Connor wzięli Sophie na spacer i na lody. Dziewczynka skradła ich serca swoim żywiołem i energicznością. Szybko załatwili wszelkie sprawy adopcyjne, a Sophie O'Connor znalazła nowy dom i najwspanialszych rodziców jakich mogła sobie wymarzyć. 

~*~

Ta dam! Oto prolog. Tak, mam dość wizji sierocińca, w których krzyczą, biją i głodzą dzieci. No bo ile można czytać o tym samym? No to tutaj mamy cos innego! Niewielki sierociniec, niewiele dzieci i ludzie oddani swojej pracy. Bo czemu by nie xD
Dedyk dla Sonii, która od dawna czekała na publikację!