sobota, 26 listopada 2016

13 - Szlama



- Co tu tak śmierdzi? - rozległ się pełen wyższości głos Draco Malfoya. - No tak, przeszła szlamowata Granger. - Jego świta roześmiała się, jak na komendę. 
Sophie słysząc to wyjątkowo chamskie przezwisko, zachłysnęła się z oburzenia. Tylko najgorsi czarodzieje używali takich słów wobec innych. Reakcje innych były podobne, a Rona Weasleya musiał przytrzymać Harry, żeby ten nie rzucił się na Ślizgona z pięściami. 
- Odwal się Malfoy! - powiedział Harry.
- Standard - szepnęła Amelia. - Teraz będą się chwilę wyzywać i Draco odejdzie napuszony jak paw. Żałosne, Takie publiczne i ordynarne pokazywanie swoich poglądów nie przystoi arystokracie z takiego rodu...
Sophie ledwie zwróciła uwagę na wywód Amy, wiedząc z doświadczenia, że będzie on długi i pełen pogardy dla osób pokroju Malfoya.
Takie przezwiska dotykały również Sophie, nie widziała, czy jej rodzice nie byli przypadkiem czarodziejami mugolskiego pochodzenia. Może dwadzieścia lat temu, kiedy zapewne chodzili do Hogwartu również byli wyzywani przez przodków Draco? Kto dał im w ogóle prawo, do obrażania ludzi tylko dlatego, że ich rodzice byli niemagiczni? Skąd pomysł, że krew może mieć w sobie szlam? I dlaczego akurat magiczni Brytyjczycy tak przeciwni rasizmowi i ksenofobii w poprzednich dziesięcioleciach, sami nie widzieli, że niewiele różnią się od mugoli z okresu II Wojny Światowej?
- Co Weasley? Wdałeś się w resztę rodziny i też brudzisz swoją krew wszystkim, co tylko możliwe? Bieda ci nie wystarcza? Musisz jeszcze być zdrajcą?
- Odczep się od jego rodziny, Malfoy! - Hermiona już opanowała się po przezwisku. - To, że twój ojciec ma pieniądze, nie znaczy, że możesz obrażać innych!
Malfoy zrobił zdziwioną minę i rozejrzał się lekko wytrącony z równowagi.
- Słyszeliście coś? - chłopak zwrócił się do reszty Ślizgonów.
Zgodnie zaprzeczyli i roześmiali się drwiąco, co wywołało po raz kolejny zakłopotanie u Hermiony.
To było okrutne. Typowe znęcanie się psychiczne, zupełnie jak...
- Jak mugole - skomentowała Amelia.
Powiedziała to tak głośno, że usłyszeli ją wszyscy i zwrócili na nią uwagę.
- Twoje zainteresowanie tą szlamą jest niepokojące Draco - roześmiała się cicho. - No wiesz, od nienawiści do miłości podobno jest jeden krok. To wygląda jak zwykłe szczeniackie zadurzenie. Gdyby twój ojciec to widział, nie byłby zadowolony - uśmiechnęła się wrednie.
- Ty...
- Co? Szlamo? To chciałeś powiedzieć? Przypomnieć ci moje nazwisko, Draco? Jestem czystej krwi, tak samo jak ty. I też należę do arystokracji, nie zapominaj o tym.
Ślizgoni szybko się ulotnili. Sophie starała się zrozumieć, co się przed chwilą stało. Amy nie była wojownicza, nigdy się z nikim nie kłóciła, a tutaj nagle zjechała Malfoya? Nie pasowało to do jej spokojnego wizerunku, ale było naprawdę zaskakujące i dobre.
Tymczasem Amelia podeszła do Hermiony i jej przyjaciół. Uczniowie widząc, że to koniec widowiska rozeszli się i korytarz stał się prawie całkiem pusty.
- Wybacz, Hermiono, musiałam tak cię nazwać. Szlama to idiotyczne przezwisko. Nie znoszę takiej przemocy i tego obnoszeni się rasistowską ideologią. To pasuje do niewychowanych bachorów, które myślą, że są lepsze, a nie do arystokratów. Co oczywiście nie zmienia tego, że Malfoy to straszny burak.
Hermiona roześmiała się cicho.
- Dzięki... - spojrzała się pytająco.
- Amy. Jesteśmy na pierwszym roku - wskazała na Sophie.
Sophie uśmiechnęła się do Hermiony przyjaźnie. Współczuła jej. Malfoy przyczepił się głównie do niej,  jakby tylko ona była mugolaczką. 
- My się już znamy, siedziałyśmy razem w przedziale, kiedy jechałyśmy do szkoły - powiedziała Krukonka
- Dziękuję Amy - powtórzyła Hermiona. - Nie musiałaś...
- Musiała - wtrąciła się Sophie. - To okropne! Nie rozumiem, dlaczego nauczyciele jeszcze nie utemperowali Malfoya. Kiedy chodziłam do podstawówki i starsi chłopcy zaczęli się znęcać nad młodszymi dziećmi, dyrekcja od razu zareagowała!
- Jesteś mugolaczką? - zdziwiła się Hermiona.
Sophie przez chwilę milczała, nie wiedząc co odpowiedzieć. Takie pytania zawsze wprawiały ją w zakłopotanie, bo jej Krukonska natura sprawiała, że jedenastolatka nie przepadała za mówieniem o rzeczach, o których nie ma pojęcia.
- Nie sądzę. Moi biologiczni rodzice byli czarodziejami, ale nie wiem jaki był ich status krwi. Zostałam adoptowana przez moich najprawdziwszych rodziców, kiedy byłam mała.
- Wow... ale szczęście - zachwycił się Ron. - Tata mówił, że mniej niż dwa procent czarodziejów po adopcji trafia do magicznych rodzin.

Lekcja zaklęć jak zwykle przebiegała spokojnie. Profesor opowiadał im oz zaklęciu otwierającym zamki, które Sophie i Amy już opanowały. Kiedy jest się Krukonem, trzeba wychodzić przed szereg, jeśli chodzi o naukę. Już w pierwszych dniach nauki okazało się, że wiedza i umiejętności są w Ravenclawie na pierwszym miejscu i każdy chce być najlepszy. Wśród pierwszorocznych nie było to jeszcze tak bardzo widoczne, ale piąto i siódmoklasiści strasznie ścigali się, kto opanował większą część materiału i zdobył więcej punktów dla domu. Każdy chciał jak najlepiej zdać egzaminy.
- Panie profesorze - kiedy Flitwick na chwilę przestał, rękę podniosła jedna z Puchonek, chyba Charlotte.
- Tak, panno Sammer?
- Czy mógłby pan opowiedzieć nam coś o Komnacie Tajemnic?
Wszyscy zamarli, w oczekiwaniu na odpowiedź profesora. Profesor musiał coś wiedzieć.
- No dobrze - przystał niechętnie. - Jak wiecie, Hogwart założyło czworo czarodziejów - Rovena Ravenclaw, Salazar Slytherin, Godryk Gryffindor oraz Helga Hufflepuff. Każdy z nich cenił inne cechy, ale przez wiele lat żyli w przyjaźni. Później jednak pokłócili się, gdyż ich charaktery na starość dały o sobie znać, a Slytherin zmęczony ciągłymi niesnaskami opuścił Hogwart, ktory zaczął odbiegać od jego wizji idealnej szkoły magii. Legenda głosi, że wybudował on komnatę, którą może otworzyć tylko on sam. Podobno czai się w niej straszliwa groza, która jest śmiertelna dla wrogów Slytherina, prawdopodobnie osób mugolskiego pochodzenia, gdyż Salazar był zwolennikiem ideologi czystości krwi. Ale to oczywiście jedynie legenda. Wielu czarodziejów szukało owej komnaty i nikt nigdy jej nie znalazł. Nawet sam profesor Dumbledore, a to definitywnie świadczy o tym, że Komnata Tajemnic nie istnieje - zakończył dobitnie.
- Ale panie profesorze, przecież na ścianie pisało, że została ponownie otwarta - zauważył Mike.
- Tak, panie Aliot, ale nie powinniście się tym przejmować. Komnata Tajemnic jest zwyczajną legendą, która przez pewne wydarzenia została bardzo podkoloryzowana. A teraz wracajmy do zaklęcia otwierającego zamki, przyda wam się wżyciu o wiele bardziej niż historia, którą dorośli straszą małe dzieci.

Kiedy po zajęciach, Sophie odrabiała spokojnie pracę domową z zaklęć, na krzesło naprzeciwko opadła Amy i zdecydowanie ten spokój zakłóciła
- Nie ma! Ani jednego egzemplarza Historii Hogwartu nie ma bibliotece szkolnej! Od wczoraj zdążyli wypożyczyć wszystkie, a tam na pewno pisało o wiele więcej! Flitwick opowiedział nam pewnie tylko skrawek historii!
- Piszę wypracowanie - mruknęła Sophie.
Nakreśliła na pergaminie kilka kolejnych zdań i potraktowała go prostym zaklęciem, który pokazał, że brakuje jej jeszcze dwustu słów do dwóch tysięcy, których wymagał profesor Flitwick.
- Nie no, ja tu zaraz popełnię samobójstwo - jęknęła.
Może gdyby napisała dwa razy ten sam akapit, profesor by się nie zorientował i zaliczył jej pracę? Nie... sama by to prędzej czy później zdradziła, bo nigdy nie potrafiła dobrze kłamać.
- Zrobiłaś już zadanie z zaklęć? - zapytała Sophie, po części po to, by zająć Amelię czymś innym niż Komnatą Tajemnic oraz po to, by ściągnąć trochę z jej wypracowania.
- Nie... jutro je zrobię. Przecież się nie pali.
Sophie wróciła do wertowania opasłej Księgi Zaklęć Stopień Pierwszy, a Amy najwyraźniej znudziła ta jednostronna rozmowa i z ostentacyjnym prychnięciem udała się do dormitorium.
Jej miejsce zajął wiecznie uśmiechnięty Mike. Przez chwilę przyglądał się jej pracy w milczeniu, po czym machnął różdżką i po chwili na stole wylądował złożony na cztery pergamin.
- Strasznie się z tym męczysz. To moje wypracowanie, możesz skorzystać, jeśli chcesz.
- Naprawdę!?
Oczy Sophie zabłyszczały z radości i ulgi. Nie ważne, jak dobrze szła jej część praktyczna zaklęć. Teorii po prostu nie potrafiła wyłożyć w więcej niż pięciu zdaniach. Jedynymi wyjątkami od tej reguły były transmutacja, zielarstwo i eliksiry, które uwielbiała.
Zdecydowanie ją przybiło po przeczytaniu pracy Mike'a. Mogło tam być jakieś piec tysięcy słów! Za taką pracę powinien dostać ze dwadzieścia punktów. Tego, co w niej było, na pewno nie można było znaleźć w podręczniku.
- S-skąd tyle... - wyjąkała.
- Uwielbiam zaklęcia - odpowiedział wesoło. - No i moja mama jest niewymowną. Nie mam pojęcia, na czym właściwie polega jej praca w Departamencie Tajemnic, ale żeby się tam dostać trzeba mieć Wybitny na Owutemach z zaklęć. Jeszcze przed Hogwartem nauczyła mnie masy przydatnych rzeczy. To jak, przyda się praca?
- Nawet nie wiesz jak bardzo! Dzięki!
Z pomocą Mike'a skończyła pracę w kilka minut, przytuliła kolegę, jeszcze raz gorąco mu dziękując i poszła do dormitorium. Gdyby nie on skończyłaby chyba za godzinę.
Sophie zaczęła się trochę obawiać, że Amy się na nią obraziła przez to, że Krukonka nie zwracała na nią uwagi, kiedy ta jej prawdopodobnie potrzebowała.
- Nie ma za co! - dobiegł ją jeszcze nieco zawstydzony głos kolegi.
Sophie nie mogła pozbyć się uśmiechu, który niechciany wpełzł jej na twarz.

Amelia siedziała na swoim łóżku i bawiła się zapieczętowaną kopertą. Burza rudych włosów przysłaniała jej twarz.
Na wosku na kopercie odciśnięty był herb jej rodziny, który przedstawiał dwugłowego węża oplecionego różą. A przynajmniej to widziała tam Sophie. Mogło tam być równie dobrze drzewo z kolcami, bo znak odbił się bardzo niewyraźnie i jego postrzeganie zależało głównie od wyobraźni.
- Nie chcę tego otwierać - powiedziała cicho Amy. - Mama zawsze ma jakieś pretensje do mnie i do Marty'ego.
- Przecież jej tu nie ma, czytaj.
Amy z miną męczennika złamała pieczęć i zaczęła czytać list.

- Pisze, że przyniosłam jej wstyd tak wcześnie dostając szlaban... że to żałosne i Krukonka, a w szczególności arystokratka, nie powinna się tak zachowywać. Uważa, że ojciec nie byłby ze mnie dumny i że z takimi wynikami nie zostanę prefektem, jak ona i tata. No i jeszcze napisała, że mam nie kłócić się z Draco, nawet jeśli zachowuje się jak ostatni kretyn i mugol, bo jego ojciec ma bardzo duże wpływy i bla, bla, bla. Jak zwykle wszystko sprowadza się do Gry.
- Jakiej Gry? - zaciekawiła się.
- Chodzi o sojusze, pozycję i krew powiedziała po krótkiej chwili Amelia. - Wszystko sprowadza się do tych trzech rzeczy. Gra to zdobywanie sojuszników, łączenie rodzin i wybijanie się coraz wyżej w arystokratycznym światku. Tak naprawdę wszyscy z naszych, to jest czystokrwistych, kręgów żyją Grą. To dość skomplikowane, ale to właściwie całe moje życie. Można to porównać z grą w szachy. Dzieci to pionki, moim losem kierują rodzice. Kiedy już dorosnę, będę więżą i jeśli popiszę się silnym charakterem, mogę awansować. Królem będzie oczywiście mój brat, jako głowa rodziny, kiedy już skończy siedemnaście lat. Pod figury można przypisać też rody, ale nie będę cię ty zamęczać. To wszystko jest nienormalne.
Sohie usiadła obok przyjaciółki i objęła ją. Nie rozumiała idei Gry, więc nie mogła o tym porozmawiać z przyjaciółką, ale chciała ją chociaż pocieszyć.
Rodzice Sophie również nie byli zadowoleni z tego, że dostała szlaban już na samym początku roku, ale tata stwierdził, że jeszcze nie było w historii szkoły ucznia bez szlabanu, chociaż Lily Evans była bardzo tego bliska. Podobno kiedy zaczęła spotykać się z Jamesem Potterem, zaczęła wpadać w kłopoty.
Postawa mamy Amelii była naprawdę niesprawiedliwa. Wtedy po prostu się zasiedziały nad zadaniami domowymi i niefortunnie wpadły prosto w łapy woźnego.
- Nie przejmuj się. Jeszcze jej pokażesz, że jesteś świetną uczennicą. Jak przyniesiesz jej świadectwo, czy coś w tym stylu, nie wiem co dają w Hogwarcie, na którym będziesz miała maksymalne wyniki ze wszystkich egzaminów końcowych. Jeszcze się zdziwi.
- Może - powiedziała niezbyt przekonana.
- Na pewno - zapewniła ją,
- Zostawmy to, mojej mamy nie da się zrozumieć. Teraz lepiej mów, jak to możliwe, że tak szybko tu przyszłaś. Wydawało się, jakbyś miała siedzieć nad tą pracą jeszcze z godzinę.
- Mike mi pomógł.
- Aliot? Przecież on nikomu nie pomaga!
Sophie poczuła, że jej policzki stają się nienaturalnie ciepłe. Odwróciła się, żeby Amy przypadkiem nie zobaczyła rumieńców.
- Może miał dość mojego stękania i się zlitował?
- Rumienisz się! - wykrzyknęła roześmiana. - Mike Aliot ci się podoba?
- Nie prawda! Po prostu był miły...
- Soph się zakochała - zaśpiewała dziecięcym głosikiem Amy.
- Jesteś wredna - prychnęła Sophie i przeniosła się na swoje łóżko, udając obrażoną.
- Mam ślizgońską duszę - szepnęła konspiracyjnie.
- To spadaj do lochów, a nie sugerujesz jakieś niestworzone historie!

~*~

Uff, skończyłam xD Znaczy mówiąc dokładniej, to dopisałam kilkadziesiąt zdań w różnych momentach, ale jest w miarę dobrze.

NMBZW!


sobota, 19 listopada 2016

12 - Noc Duchów



Z czasem robiło się coraz zimniej. Liście zaczęły żółknąć i opadać, tworząc na oszronionej trawie kolorową mozaikę. Deszcz również coraz częściej odwiedzał Hogwart, niemiłosiernie stukając o szyby, wprowadzając wszystkich w dość senny nastrój. Pani Pomfrey codziennie przyjmowała w Skrzydle Szpitalnym uczniów, którzy wpadli w jesienno - zimową zmorę, czyli przeziębienie. Już nikt nie przesiadywał nad jeziorem, drażniąc Wielką Kałamarnicę, wszyscy chowali się w zamku, chłonąc ciepło od rozpalonych kominków. Kiedy nadszedł koniec października i nie dało się przeżyć bez puchowej bluzy, jednym elementem,w którym uczniowie widzieli swoją przyszłość, była uczta z okazji Halloween. 
Sophie, w której domu raczej nigdy nie obchodziło się tej uroczystości, była przepełniona ciekawością i podekscytowaniem, jak będzie to wyglądało tutaj w Hogwarcie. Podobno zazwyczaj ucztę umilały duchy, ale w tym roku podobno miały własną imprezę gdzieś w lochach z powodu rocznicy czegoś tam. Prawdopodobnie śmierci, czy innej niewesołej uroczystości, bo świętowanie przez nich urodzin byłoby raczej dziwne.
W dzień uczty nauczyciele nieco odpuścili na lekcjach i tematy były całkiem luźne i przyjemne. Profesor McGonagall i profesor Snape oczywiście wyłamali się z tej dobroci i zrobili niezapowiedzianą kartkówkę z całego materiału przerobionego przez ostatnie dwa miesiące.
Sophie do końca lekcji nie mogła przestać analizować swoich odpowiedzi, pewna, że zrobiła błąd w zadaniu piątym z transmutacji.
Kiedy zakończyła się ostatnia lekcja, cała szkoła przystrojona była dyniami, sztucznymi nietoperzami i pajęczynami. Całe lochy były oblane sztuczną krwią, a w Sali Wejściowej do ścian przybite był zawieszone na łańcuchach szkielety.
Sophie miała nadzieję, że jak będą wracali z uczty w zamku będzie w miarę jasno, bo podejrzewała, że dostanie zawału, widząc takie trupy w ciemnościach.
- Jasne Soph, jak zwykle się wszystkiego boisz. Niedługo będziesz mdlała na widok własnego cienia - zakpiła, kiedy chodziły do Wielkiej Sali.
Sophie chciała odpowiedzieć już na zaczepkę przyjaciółki, ale przeszkodziła jej idąc obok Luna.
- Myślę, że w Soph zagnieździły się Metumus Pilorumo, inaczej Strachajki włochate. Sprawiają, że człowiek traci całą swoją odwagę i zamienia się w tchórza - powiedziała Luna. - Tatuś ostatnio napisał w Żonglerze, że do wypędzenia ich...
- Prędzej uwierzę, że jakiś tchórz ze Slytherinu podszywa się pod Soph niż w te całe strajki włochate. Sophie, jesteś zakamuflowanym Ślizgonem?
Sophie wpatrywała się niedowierzająco we współlokatorki, zastanawiając się, czy odpowiedź nie odbije się jeszcze bardziej na ich teoriach spiskowych.
Dopiero, kiedy usiadły przy stole, a dziewczyny nadal wymieniały coraz bardziej nieprawdopodobne wymysły, postanowiła się wtrącić.
- Dobrze się czujecie? Do dziwnych wierzeń Luny się przyzwyczaiłam, ale ty Amy zdecydowanie zachowujesz się jak nie ty. Może jakiś Puchon się pod ciebie podszywa, co?
- Ja? Nie prawda! - twarz Amy przybrała kolory dorodnego pomidora.
Luna i Amy roześmiały się na ten widok. 


Gdy już wszyscy uczniowie i nauczyciele przybyli do Wielkiej Sali, puste talerze i półmiski wypełniły się przeróżnymi, najczęściej słodkimi, potrawami. Wszystko wyglądało tak smacznie, że Sophie nie wiedziała, za co się zabrać.
Duchy zastąpił Irytek, który szybko zwinął się z imprezy duchów (Sophie podejrzewała, że mieli go tam dość), żeby zdenerwować jak największą ilość ludzi. Szczególnie, że w Wielkiej Sali nie było Krwawego Barona, który jako jedyny potrafił ostudzić Poltergeista. W ten sposób, co chwila któraś z dziewczyn krzyczała, kiedy duch pociągnął ją za włosy, a chłopcy krzyczeli, kiedy Irytek ciągnął ich krzesła do tyłu i puszczał, by upadły, wraz z uczniami na nich siedzącymi, na ziemię. Dopiero, kiedy jeden z bliźniaków Weasley (Sophie nigdy nie potrafiła rozróżnić, który to który), rzucił w Poltergeista jakąś klątwą, ten opuścił salę, obrzucając wszystkich miętówkami i śmiejąc się jak opętany, co raczej było skutkiem zaklęcia.
Po godzinie uczty, kiedy Krukonka miała zamiar nałożyć na talerz smakowicie wyglądającą kremówkę, Amy szturchnęła ją widelcem w ramię. Sophie już chciała powiedzieć "ała", chociaż oczywiście wcale to ukłucie nie bolało, ale przyjaciółka ją uprzedziła.
- Patrz, Weasley wychodzi.
Rzeczywiście, Ginny wstała i niezauważona przez nikogo wymknęła się z sali. Dziewczynki spojrzały się na siebie porozumiewawczo. Amelia skuliła się, złapała za brzuch i jęknęła.
- Niedobrze mi - powiedziała cicho, ale na tyle wyraźnie, by usłyszał ją prefekt siedzący kilka miejsc dalej.
- Lepiej idź już się położyć. Pewnie się przejadłaś - uśmiechnął się zmartwiony. - Sophie, odprowadziłabyś ją do dormitorium?
- Jasne, chodź Amy.
Wyszły z sali, ledwo powstrzymując śmiech. Kiedy znalazły się już na pierwszym piętrze gdzie przed chwilą zniknęła Ginny, parsknęły cicho śmiechem, żeby nie spłoszyć Gryfonki. Przez chwilę stały tak na opustoszałym, chłodnym korytarzu, próbując opanować i stłumić śmiech. Staruszek przyglądający się im z portretu, pogroził im żartobliwie palcem.
- Dobra, chodź, bo nam Ginny zniknie - poleciła Amelia.
Wyłoniły się ostrożnie zza zakrętu, ale nikogo tam nie było. Prócz wielkiej kałuży pokrywającej pół korytarza, która sięgała aż następnego zakrętu i prawdopodobnie miała swoje źródło w zamkniętej łazience, której odwiedzenie było wątpliwą przyjemnością przez zmienne humory jej pokręconej lokatorki.
- O nie... - jęknęła Sophie. - Jęcząca Marta znowu wpadła w szal... dyrektor Dumbledore powinien zabronić jej takiego okazywania emocji.
- Idziemy do niej? Założę się, że na tym przyjęciu u duchów coś się stało.
- Po co ty chcesz z nią w ogóle rozmawiać? Przecież ona płacze, płacze i... płacze. Jak tylko się do niej odezwiemy, to zanurkuje w muszli i nas ochlapie.
Wchodzenie do łazienki Jęczącej Marty było tak bezpiecznie, jak drażnienie śpiącego smoka patykiem. Na dodatek, groziło całkowitym przemoczeniem, a Sophie nie chciała zmoczyć butów bo były to jej jedyne kozaki, które po namoczeniu będą schły cały tydzień, a nawet i dłużej w takiej wilgoci i temperaturze, jaka panuje w zamku. Na dodatek rodzice nigdy nie potrafili dobrać dobrych butów, więc na zamienne buty nie mogła liczyć.
- Przez tę szopkę ze złym samopoczuciem i śmiech straciłyśmy dobre kilka minut. W życiu się nie dowiemy, gdzie zniknęła Weasley, a mi nie chce się jeszcze wracać do dormitorium. 
Chcąc nie chcąc, Sophie poszła za nią czując się, jakby za ścianą miały czekać na nie największe okropności. 
Nagle przez gobelin przedstawiający orła, lwa, węża i borsuka przeniknęła zanosząca się płaczem Marta. Kiedy dostrzegła dziewczynki, zatrzymała się. Sophie była pewna, że uznała je za swoje ofiary i ma zamiar właśnie przed nimi wyżalić się i wykrzyczeć wszystko, co jej na duszy (czy duchy w ogóle mają duszę?) leżało.
- T-to znowu się dzieje - zaszlochała. - On był takim miłym chłopcem, wiecie... zawsze uprzejmy i miły. Wszyscy go znali i szanowali. I on znów to robi! - wrzasnęła nagle, a jej nastrój zmienił się z histerii we wściekłość. - Znowu ktoś umrze! Ale to nie będę ja - zachichotała. - On już mnie raz zabił! I te jego... oczy. Wystrzegajcie się żółtych oczu... one niosą śmierć - tym razem była całkiem poważna i spokojna. - I jedynie on może je kontrolować. Ale teraz ma zabaweczkę. Taka słodka, taka biedna... Ale to ja jako pierwsza ucierpiałam! Jest głupia, tak bardzo głupia... To jego wina! Nie wybaczę mu! - rozpłakała się i z krzykiem wniknęła w podłodze. Jej płacz jeszcze przez chwilę rozbrzmiewał w rurach.
Sophie i Amy stały osłupiałe, nie wiedząc co zrobić i powiedzieć. To nie było normalne. W jednej wypowiedzi Marta zawarła tyle głęboko skrywanych tajemnic, o których nie można było przeczytać w Historii Hogwartu.
- C-co... - wyjąkała Sophie.
- Ktoś zabił Martę, ale to było przecież jakieś pięćdziesiąt lat temu! Może teraz jej się nagle przypomniało - powiedziała Amelia, drżącym z emocji głosem.
- Wracajmy do dormitorium. To nie jest... - Sophie zacięła się na chwilę. - Pająki - dokończyła piskliwym głosem.
Rzeczywiście. Wszerz podłogi, gęsiego, szły pająki wielkości srebrnego sykla. Włochate, czarne i okropne. Wspinały się przez ścianę i wychodziły przez okno w niebywałym zgraniu i pospiechu.
- Zupełnie jakby się czego bały - zauważyła Amy.
Amelia nieco zbladła i podobnie jak Sophie odsunęła się o krok od tego niecodziennego zjawiska.
Sophie w przypływie zdecydowania, pociągnęła przyjaciółkę i przeskoczyła nad pająkami, wzdrygając się ze strachu zmieszanego z obrzydzeniem.
Za zakrętem, gdzie miały zamiar przejść przez gobelin prowadzący na wyższe piętro, stało troje uczniów. Sophie znała ich z widzenia i opowieści uczniów. W przypadku Harry'ego Pottera jeszcze z opowiadań rodziców. "Złota Trójca", jak ich żartobliwie nazywali Ślizgoni i niektórzy Krukoni była wyraźnie na czymś skupiona. Sophie ostrożnie zbliżyła się do nich i głośno wciągnęła powietrze. 
Na ścianie wisiała na ogonie kotka woźnego - Pani Norris. Zastygła w takiej pozycji, że wydawała się być skamieniała.
- To petryfikacja, czytałam o tym w jednej z książek z domowej biblioteki! - wykrzyknęła Amelia, zwracając na siebie spojrzenia trójki Gryfonów.
Sophie raczej skupiła się na krwawym, przerażającym napisie na ścianie, który był zdecydowanie bardziej niepokojący.

KOMNATA TAJEMNIC ZOSTAŁA OTWARTA. STRZEŻCIE SIĘ WROGOWIE DZIEDZICA.

Amelia również go spostrzegła, ale jej reakcja była zgoła inna. Była zszokowana, ale wydawała się, w przeciwieństwie do Sophie, wszystko rozumieć.
- Moja kotka! 
Zza zakrętu wyszedł Filch, który od razu spostrzegł swoją ulubienicę przyszpiloną do kamiennej ściany.
- Potter! Zabiłeś ją! To twoja wina! - wrzeszczał, opętany szałem i żalem po stracie ulubionego zwierzęcia.
Wyglądał jakby miał w każdej chwili rzucić się na skonfundowanego Harry'ego, ale powstrzymał go tłum świadków, którzy właśnie wracali z kolacji. 
Przed szereg wystąpił Draco Malfoy i uśmiechnął się szyderczo.
- Komnata Tajemnic została otwarta, strzeżcie się wrogowie dziedzica... Ty będziesz następna szlamo!
Wszyscy byli tak oszołomieni, że nikt nie zwrócił uwagi na przezwisko. Amelia uśmiechnęła się z pobłażaniem, jakby ta cała sytuacja nie miała dla niej większego znaczenia, ale szybko ten uśmiech znikął z twarzy zastąpiony niepokojem i smutkiem.
- Co jest Amy? - zapytał Sophie na tyle cicho, by nikt oprócz Amelii jej nie usłyszał.
- To już się kiedyś wydarzyło - odparła równie cicho. - Pięćdziesiąt lat temu zginęła mugolaczka, a...
Przerwało jej nagłe nadejście grona pedagogicznego z dyrektorem na czela. Sophie jeszcze nigdy nie widziała Albusa Dumbledore'a tak bardzo wytrąconego z równowagii.
- Dyrektorze! To Potter, on zabił... - woźnemu załamał się głos.
- Argusie!- przerwał dyrektor. - Twoja kotka nie jest martwa, a spetryfikowana. 
- Och tak, tak! - wtrącił się nagle Gilderoy Lockhart, błyskając swoim idealnym uśmiechem. - Od razu o tym wiedziałem, to oczywiste!
Wzrok Snape'a i McGonagall w tej chwili, gdyby mógł zabijać, profesor obrony leżałby martwy na ziemi.
- Wiadomo mi, że profesor Sprout hoduje w szklarni Mandragory - Dumbledore posłał nauczycielce zielarstwa ciepły uśmiech. - Kiedy dojrzeją, sporządzimy eliksir, który odczaruje Panią Norris.
- Ale to Potter to zrobił! Musi zostać ukarany - krzyczał Filch.
- Och, Argusie - odezwał się Snape swoim ociekającym jadem głosem - może pan Potter znalazł się po prostu w niewłaściwy miejscu o niewłaściwym czasie. Chociaż nie zauważyłem go dzisiaj na uczcie.
- Ja... nie bylem głodny - wybąkał niezbyt przekonująco.
- Pan Potter nie byłby w stanie spetryfikować nawet muszki owocowej, to zbyt potężna czarna magia.  - odpowiedziała profesor McGonagall. - Proszę prefektów o odprowadzenie uczniów do Pokojów Wspólnych! Wszyscy mają przebywać w swoich dormitoriach do jutra. 
Sophie wmieszała się szybko w tłum Krukonów zadowolona, że nikt nie zwrócił na nie większej uwagi i wszyscy zajęli się Potterem, Weasleyem i Granger. Wolała nie być wmieszana w tak niepokojące sprawy.
Dlatego, kiedy tylko weszła do sypialni, rzuciła się na łóżko i zaciągnęła zasłony. Wolała samotnie wszystko przemyśleć i nie zagłębiać się w rozmowę z Amy i Luną, która prawdopodobnie wszystko zwaliłaby na ględatki czy inne chrapaki. Na dodatek Amelia... Skoro petryfikacja była według dyrektora zaawansowanym elementem czarnej magii, Amy nie powinna nawet o tym słyszeć, a co dopiero po jednym spojrzeniu móc stwierdzić, że to właśnie to spotkało kotkę! Sophie starała zrzucić wszystko na pochodzenie Amelii, ale nikt normalny nie zareagowały tak spokojnie na wieść o otwarciu Komnaty.
I kto mógł ją otworzyć? Na pewno nie nauczyciel, ale żaden uczeń nie był w stanie zrobić tego pięćdziesiąt lat temu. Nikt nie byłby przecież aż tak głupi, żeby kontynuować dzieło swoich przodków, taką przynajmniej miała nadzieję.
Jedenastolatka przewróciła się na drugi bok i westchnęła zrezygnowana. Nie miała pojęcia czym właściwie była Komnata, więc myślenie nad tym kto ją otworzył było bezsensowne, skoro nie miała nawet motywu. Ale ktoś musiał coś wiedzieć, ktoś kto mieszkał w Hogwarcie wtedy, kiedy stało się to pierwszy raz.
- Dziadkowie! - wyszeptała podekscytowana, w ostatniej chwili przypominając sobie, że krzykiem może obudzić koleżanki.
Postanowiła, że o wszystko wypyta ich, kiedy pojedzie do nich na święta.
Dzięki nowemu celowi temat Komnaty odleciał od niej na kilka chwil, ale kiedy tylko położyła się spać, powrócił ze zdwojoną siłą. W ten sposób dopiero około dwunastej zdołała zasnąć niespokojnym snem.
Śniły jej się kremówki, żółte oczy wielkości talerzy, ogromne pająki oraz martwe koguty obdarte z piór.

~*~

Ciężko mi się piało ten rozdział, a też nie wyszedł najlepiej :/
Nie jestem z niego zadowolona, a przecież jest jednym z ważniejszych.
Głupia sprawa.
Dedyk dla Sonii :*






sobota, 12 listopada 2016

11 - Mecz



Po przygodzie w lesie, pani Pomfrey tak się przejęła, że Sophie i reszta musieli spędzić dzień i kolejną noc w Skrzydle Szpitalnym, mimo że tylko Matt i Amelia wyszli ze szlabanu z obrażeniami. Sophie czuła się całkiem zdrowa. Jedynie lekkie przeziębienie, którego się nabawiła dawało jej początkowo we znaki, ale zostało wyleczone natychmiast eliksirem pieprzowym.
Opiekun Ravenclawu - profesor Flitwick - wysłał do rodziców Sophie i Amy listy, w których opisał całą sytuację. Państwo Jenkins oraz Walter dostali podobne wiadomości od profesor McGonagall.
Do Alfreda i Amy kilka razy przyszli bracia. Co najdziwniejsze w szpitalu stawiła się mama Matta. Tak po prostu. Sam dyrektor Dumbledore się z nią teleportował. Zachowywała się tak pewnie, że gdyby Sophie nie wiedziała, że Matt jest mugolakiem, wzięłaby ją za arystokratkę.
Pani Jenkins była wyjątkowo piękną kobietą o słowiańskich rysach twarzy. Jej kasztanowe włosy wyglądały lepiej niż w reklamie prestiżowego szamponu, a jej sukienka i płaszcz musiały być z najnowszej kolekcji. W dodatku roztaczała wokół siebie niesamowitą aurę, która sprawiała, że czuło się do niej respekt. Jedynie dyrektor nie był przyćmiony jej osobą, czemu trudno się dziwić. Starcie gigantów, jak to skomentował Al.
Przytuliła kilka razy Matta, wysłuchała opowieści Alfreda o tym, co się wydarzyło, trochę ponarzekała na niebezpieczeństwa, które według niej w rosyjskiej szkole magii nie miałyby miejsca, poplotkowała z Poppy Pomfrey na temat jakiejś nowej kolekcji ubrań i obowiązkowo wypytała o to, jak Matt radzi sobie w nauce.
Pod koniec wizyty, pani Jenkins dała wszystkim po torbie mugolskich słodyczy, których zwyczajnością Amy i Al byli zafascynowani, chociaż nie bardzo chcieli się do tego przyznać, po czym sam dyrektor odprowadził kobietę poza bramy szkoły, gdzie teleportował się z nią do Londynu.
Alfred, korzystając z wolnej chwili, analizował w myślach całą sytuację, ale zanim się obejrzał już zagłębił się o wiele dalej, do pierwszego września, kiedy to wszystko się zaczęło. Wtedy, jadąc pociągiem z kilkoma nieznajomymi, nie spodziewał się, że z którymkolwiek z nich się zaprzyjaźni, szczególnie, że tą osobą będzie właśnie Jenkins. Mugolak, którym powinien pogardzać, skrycie, ale jednak. Kiedy usiedli razem w przedziale w expresie do Hogwartu, Al nie spodziewał się, że jeszcze kiedykolwiek z Mattem będzie miał cokolwiek wspólnego. Ale potem Tiara wszystko pokręciła.

- Walter, Alfred!
Chłopak skierował się w stronę Tiary z całkowitą pewnością siebie. Nie wiedział, gdzie zostanie przydzielony, ale nie przewidywał innej opcji niż Ravenclaw albo Slytherin. Tylko tam przecież pasował.
Kiedy profesor McGonagall założyła Alfredowi Tiarę na głowę, ta opadła mu na oczy, sprawiając, że przynajmniej nie musiał widzieć tych wszystkich par oczu wlepionych w niego. Było to nieco krępujące. 
- Walter... całkiem niedawno przydzielałam twojego brata. On był łatwiejszy.
- Według wszystkich jestem bardzo podobny do Adama - powiedział chłopiec w myślach.
- Powierzchownie - odparła. - Ja zaglądam głębiej, dalej. Przekopuję przeszłość i zerkam w przyszłość jaka może mieć miejsce. Jesteś bardzo dumny, może nawet zbyt. I sprytny. To u was cechy rodzinne, chociaż u ciebie wcale nie tak wyraźne. Inteligencja, przebiegłość i... tak. To jest właśnie to.
GRYFFINDOR!
I co? Co takiego w nim było, że Tiara przydzieliła go do akurat tego domu, w którym najbardziej nie powinien się znaleźć. 
Kiedy usiadł przy stole Gryffindoru, jego krawat i elementy szaty zmieniły barwy na czerwono - złote. Mimo to, Al nadal nie mógł uwierzyć. Ledwo usłyszał śmiech Draco Malfoya, kiedy Tiara ogłosiła werdykt. Był nim zbyt zaszokowany.
- Ej, młody, jesteś bratem Adama Waltera? - zapytał jakiś starszy chłopak, chyba piątoklasista.
- Tak - odpowiedział niepewnie.
Nastolatek roześmiał się, a w ślad za nim zrobiło to kilku jego kolegów.
- A w pociągu wszystkim mówił, że zostaniesz Wężem! Normalnie chciałbym zobaczyć jego minę.
Gryfon pewnie musiał być teraz w piątej klasie, skoro znał Adama. 
Al oparł głowę na dłoni i przymknął oczy, mając nadzieję, że to wszystko jest snem i zaraz obudzi się w pociągu do Hogwartu i wszystko potoczy się tak, jak powinno. Nie mógł być Gryfonem! Żaden Walter nim nie był, chociaż fakt, że jego ród zamieszkiwał Anglię dopiero trzecie pokolenie był nieco budujący. 
- Wyglądasz jakbyś miał zaraz pójść na ścięcie - powiedział duch siedzący naprzeciwko. - Wiem coś o tym. - Wskazał na swoją usztywnioną kryzą szyję, przez którą biegło widoczne cięcie. 
Chłopiec spojrzał się na niego niepewnie. Duchy nigdy nie były łatwe w odbiorze, a dotychczasowych doświadczeń z nimi, Gryfon nie wspominał zbyt ciepło. Z opowieści brata pamiętał, że ów duch jest Prawie Bezgłowym Nickiem, duchem - rezydentem Gryffindoru. Podobno całkiem miłym, ale nieco nadwrażliwym na punkcie swojego aktualnego stanu.
- Spodziewałem się raczej, że dołączę do teamu Krwawego Barona - odpowiedział.
- Czyżby? Tiara przydziału nigdy nie popełnia złych wyborów, chłopcze. W końcu należała do samego Godryka Gryffindora!
- Wszyscy moi przodkowie, którzy uczęszczali do Hogwartu byli w Slytherinie.
- Wybitne jednostki pojawiają się raz na kilka pokoleń - powiedział budująco. - Nie przejmuj się, chłopcze, Gryffindor jest najlepszym domem w tej szkole, prawda?
Najbliżej siedzące osoby potwierdziły radośnie zdanie Nicka. 

Po uczcie Alfred chcąc, nie chcąc udał się wraz z rówieśnikami i prefektem - rudym i piegowatym, zapewne Weasleyem, do Wieży Gryffindoru. Wszyscy już chyba się ze sobą zapoznali, co Al oczywiście przeoczył i rozmawiali ze sobą podekscytowani nowym miejscem. Idący obok niego Lucas Gair nie wydawał się być jednak szczególnie podekscytowany. Z tego, co kojarzył Alfred, jedenastolatek pochodził z dość zamożnego francuskiego rodu czystej krwi.
- Wolałbym być w Beauxbatons - powiedział.
- Mnie Gryffindor jakoś nie zadowala.
- Nic dziwnego. Ja też wolałbym inny dom. Zresztą oprócz nas i tej rudej Weasley, nikt nie jest czystej krwi na tym roczniku.
- Weasley się nie liczy. Jej rodzina nie zasługuje...
- Walter, masz coś do mojej rodziny? - obok nich niespodziewanie pojawiła się Ginny.
Al był pewien, że jeszcze przed chwilą szła obok brata na samym czele pochodu.
- Mówimy po prostu, że wasza krew, a nasza, nie jest sobie równa - powiedział Lucas.
- I dobrze - prychnęła. - Wolę być z biednej, ale ludzkiej rodziny niż z rodu głupich rasistów, którzy oceniają człowieka tylko na podstawie pochodzenia. Podobno uczycie się w tych swoich pałacach dobrego wychowania, savoir-vivre'u i innych nudnych rzeczy. Ale wszyscy zapominacie o szacunku - powiedziała groźnie.
- Mamy szanować szlamy? - w głosie Lucasa zabrzmiała nutka rozbawienia. - To żałosne.

Przez następny tydzień Al raczej unikał Gryfonów. Jednak towarzystwo Draco i jego dwóch goryli stawało się coraz bardziej męczące. Dwunastolatek, jeśli nie mówił o tym, jak bardzo nie znosi Harry'ego Pottera, Weasley i "tej durnej szlamy, Granger", przechwalał się tym, że jest w drużynie Slytherinu i w końcu będzie mógł pokazać Potterowi, gdzie jego miejsce. 
Danny'ego Alfred poznał wieczorem, kiedy jako jedni z nielicznych siedzieli w Pokoju Wspólnym. Nie wiedział, dlaczego właściwie zaczęli ze sobą rozmawiać. Najpierw o Hogwarcie, nauczycielach, potem o Quidditchu. Al szybko zapomniał, że chłopak ma prawie osiemnaście lat, dobrze im się gadało.
Danny, a właściwie Daniel Malborne, był jednym z niewielu Gryfonów, z którymi Alfred rozmawiał. Właściwie to jedynym spoza pierwszych klas.
- Słuchaj, jesteś w podobnej sytuacji do mnie - powiedział nagle. - Ja chciałem iść do Ravenclawu. Cała moja rodzina tam była. Przed pierwszym września cała masa geniuszy gardzących ślepą odwagą Gryfonów i naiwnością Puchonów, mówili mi, że będę idealnym Krukonem. I co? Nie siedziałem nawet minutę z Tiarą. Przydzieliła mnie tutaj. Też nie czułem się na początku najlepiej, ale serio nie ma co nad tym tak bardzo rozpaczać. Zastanów się, naprawdę chciałeś być Ślizgonem? Czy tylko tak myślałeś, będąc wciąż naciskany przez rodzinę?
Alfred spojrzał na chłopaka zdziwiony. Daniel uśmiechał się lekko, a w jego czarnych oczach błyszczały zaczepne iskierki.
Jedenastolatek na chwilę odwrócił wzrok. Czy chciał być w Slytherinie? Do tej pory był tego pewny, ale kiedy Danny o to zapytał, nie był już tak pewny. Pasował tam, ale po bliższym poznaniu Ślizgonów nie był już tak chętny do spędzania z nimi czasu. 
- Prawdę mówiąc, chyba nie za bardzo.
- No widzisz, mi odkrycie tego zajęło ponad miesiąc. Ale jak już teraz zaczniesz być milszy dla chłopaków z roku, będzie ci łatwiej, młody.

Rada Danny'ego okazała się być niegłupia. Matthias w ogóle się nie przejął wcześniejszą niechęcią Alfreda do jakichkolwiek kontaktów z nim i chętnie zaczął spędzać z nim czas. Lucas po jakimś czasie też przekonał się do mugolaka. Jedynie Colin był nieco oddalony, wolał biegać po szkole i robić zdjęcia wszystkiemu co popadnie i stalkować Harry'ego Pottera, co nie przysporzyło mu zbyt wielu przyjaciół. Jedynie Ginny Weasley chętnie z nim rozmawiała. Według wszystkich ta dwójka założyła fanclub Harry'ego Pottera David Thomas za to znalazł wspólny język z Camille Eliot i spędzał z nią większość czasu, co było powodem częstych żartów ze strony kolegów.

- Hej, Al! 
Matt dogonił Alfreda, kiedy ten wychodził z Sali Wejściowej na błonia, by załapać ostatnie ciepłe promienie słońca w tym roku.
- Um... cześć, coś się stało?
- Nie do końca. Po prostu znalazłem wczoraj genialne miejsce. Chcesz zobaczyć?
Chłopak promieniował takim entuzjazmem, że Al nie miał serca mu odmówić, szczególnie, że jakoś zainteresował go ten tajemniczy zakamarek Hogwartu.
- Właściwie, to jak tam trafiłeś? - zapytał, kiedy wspinali się po schodach na trzecie piętro. Wschodnie skrzydło zamku zazwyczaj było puste, szczególnie w weekend, kiedy ludzi spotykało się jedynie na portretach. Znajdowały się tam tylko dwie aktywne klasy od numerologii i mugoloznawstwa oraz cała masa opuszczonych, często zamkniętych na wszystkie spusty klas i składzików zapomnianych nawet przez Filcha.
- Poszedłem do sowiarni wysłać list do rodziców, ale Ismena, moja sowa, postanowiła polecieć na łowy, więc po prostu na nią poczekałem i przy okazji odrobiłem to zadanie domowe na eliksiry, no wiesz, to o zastosowaniu chemii w eliksirach i jakoś nie zauważyłem, że zrobiło się ciemno. Ismena już przyleciała, więc dałem jej list i poszedłem do nas, ale wtedy nakryła mnie pani Norris i musiałem zwiewać. I tak trafiłem tam.
Stanęli w końcu pod drzwiami na samym końcu opuszczonego korytarza. Nie różniły się one zupełnie od innych. Toporne, drewniane z metalowymi okuciami i wysłużoną klamką. 
- Nie wygląda to zbyt zachęcająco - zauważył Al.
- W środku jest o wiele fajnie - zapewnił Matt.
Otworzył drzwi. Zaskrzypiały tak głośno, że staruszek na najbliższym portrecie przeklął Matthiasa i uciekł z portretu, zasłaniając sobie uszy. Klasa ta musiała być naprawdę od dawna nie używana, skoro skrzaty nie zadbały o zawiasy.
Kiedy weszli do środka, Alfreda najpierw uderzył zapach kurzu i starości. Rozejrzał się. Nie była to klasa, jak początkowo się spodziewał, ale pokój o rozmiarach salonu Gryffindoru. Meble były pozakrywane białymi płachtami, a w misternie rzeźbionym kominku nie było nawet najmniejszego śladu węgla, jedynie szary kurz. Najbardziej wzrok przyciągały ściany pokryte zielono-granatowymi gobelinami wyszywanymi złotymi nićmi. Sceny na nich były przedstawione chronologicznie. Najpierw wyszyte były rozległe pola, las i jezioro, następnie etapy budowy zamku i na koniec finalny efekt. Najwcześniejsza Historia Hogwartu pokrywała ściany, ukazując swoje szczegóły.
- Ciekawe dlaczego porzucili to miejsce - powiedział cicho Al. - Sama możliwość zobaczenia tak cudownych scen cieszy... Na dodatek w "Historii Hogwartu" nawet słowem o nim nie wspomniano.
- Myślę, że to było wiele lat temu. Spójrz na tamten regał.
Dopiero, kiedy Matt o nim wspomniał, Alfred zauważył czteropoziomowy regał zapełniony książkami. Tylko on nie był zakryty białą płachtą. Podszedł do niego i ostrożnie zdjął jedną z nich, leżącą na ostatniej półce na innych książkach, jakby ktoś odłożył ją tam w pośpiechu. Wyglądała też na najmłodszą, tytuł był nadrukowany, a nie tak jak na innych, wyszywany na skórzanej okładce. Data na żółtej kartce mówiła wiele.
- Tysiąc osiemset siedemdziesiąty pierwszy. Chyba nie jest stąd.
- Raczej nie - powiedział Matt. - Ta jest z tysiąc czterysta trzydziestego siódmego.
Wyjął starą, ręcznie zapisaną książkę w czarnej okładce ze skóry.
- I powinna być w dziale ksiąg zakazanych - dodał słabo.
Alfred zerknął na autora. Własnoręczny podpis Gillesa de Rais nie wyblakł mimo tylu wieków. Alfred nie raz czytał o tym mężczyźnie w książkach od historii. Morderca, któremu przyjemność sprawiało zabijanie dzieci. Był czarodziejem, który nie poszedł do żadnej szkoły magii, ale pod koniec swojego krótkiego życia, kiedy odszedł z armii i zajął się okultyzmem, wymyślił wiele eliksirów, których głównym składnikiem była dziecięca krew. Według mugoli oddał się służbie demonowi, Alfred uważał, że sam był idealnym demonem.
- Myślisz, że profesor Dumbledore wie o tym pokoju? - zapytał Al.
- Dyrektor nigdy tutaj nie był.
Wrzasnęli jednocześnie, odwracając się na pięcie.
Na jednym z foteli siedział duch młodego mężczyzny. Przyglądał im się z nieskrywanym rozbawieniem.
- K-kim jesteś? - wyjąkał Al, przeklinając po cichu gryfońską odwagę, której mu zdecydowanie brakowało.
- William David, a to moje ulubione miejsce w całym zamku. Dawno nikt tutaj nie przychodził, więc miło mi, że wy odkryliście to miejsce. Przed wami był jedynie ten miły chłopiec ze Slytherinu... moglibyście uchylić okna? - zmienił nagle temat. - Za moich czasów było tutaj zawsze świeżo, teraz pewnie śmierdzi starością.
Matt szybko spełnił prośbę, chwilę męcząc się przy ruszeniu starej zasuwy. W końcu puściła ona z głośnym jękiem, a chłodne powietrze wpadło do pomieszczenia, poruszając nieruchome od lat płachty.
- Dlaczego to jest twoje miejsce? - zapytał Al, ducha.
William uśmiechnął się melancholijnie, najwyraźniej wspominając czasy swojego życia.
- Byłem nauczycielem medycyny, ale już nie pamiętam, na czym polegał mój zawód. To było dawno temu i od tamtego... wypadku, nikt nigdy nie podjął się tej pracy, wycofano mój przedmiot. Przeklęta posada - westchnął ciężko, po czym przeniknął przez podłogę, zostawiając sobie duszącą obecność martwego.

Po tej przygodzie jego więź z Mattem się umocniła i Alfred mógł kogoś nazwać przyjacielem po raz pierwszy w życiu. Z Draco to nie było to samo, on był rodziną, znali się od najmłodszych lat i musieli nauczyć się siebie znosić, chociaż nie było to takie proste, kiedy okazało się, że obaj są w równym stopniu rozpieszczani przez rodziców i przekonani o swojej wyjątkowości.
Gryfon czuł, że w jakiś sposób zdradza rodzinę. Szczególnie po liście od ojca. Pamiętaj kim jesteś, Alfredzie. Ale kim właściwie był? Po jedenastu latach życia doskonale wiedział, że jest członkiem rodu, ale nie jego spadkobiercą i w rzeczywistości niewiele znaczy, Dlatego nie rozumiał, czemu ojcu tak bardzo nie podoba się to, że przyjaźni się z chłopakiem z mugolskiej rodziny. Przecież Matt był taki sam, jak czystokrwiści. Tak szybko przypasował się do magicznego świata, że było to aż nieprawdopodobne, przecież rodzice Ala zawsze mu powtarzali, że mugole oraz, jak to oni mówili, szlamy, są ślepymi idiotami, którzy nie dorastają do pięt prawdziwej arystokracji. Matthias w Hogwarcie czuł się jak ryba w wodzie i nie trudno było to zauważy. W Gryffindorze było wielu mugolaków i nie różnili się niczym od dzieci z magicznych rodzin. Jedną z nich była Hermiona Granger, która egzaminu pod koniec pierwszej klasy zdała najlepiej z całego roku. Al powoli przestawał rozumieć, skąd wzięła się ta cała nienawiść i uprzedzenie.
Z gardła wyrwało mu się pełne rozdrażnienia westchnienie. Szybko rozejrzał się po ciemnym Skrzydle Szpitalnym, żeby zobaczyć, czy nikogo nie obudził, ale Matt i Sophie spokojnie leżeli w swoich łóżkach, pogrążeni w głębokim śnie.
- Al? Ty też nie możesz spać?
Poczuł, że ktoś siada obok niego na łóżku. Od razu podniósł się nieco, żeby zrobić więcej miejsca. Ucieszył się, że to akurat Amelia miała tej nocy problem z bezsennością. Tylko ona z całego zebranego tutaj towarzystwa była w stanie go zrozumieć.
- Po prostu zastanawiam się nad całą tą filozofią czystej krwi, chociaż to chyba nie jest najlepszy moment - uśmiechnął się, chociaż w otaczających ich ciemnościach Amy i tak nie była w stanie tego zobaczyć.
- Myślę, że samo myślenie o tym, jest już trudne. Oni tego nigdy nie zrozumieją - Alfred był pewny, że właśnie wskazała głową Matta i Sophie, spokojnie śpiących w łóżkach. - Ja też tego nie rozumiem - dodała tak cicho, że ledwie ją usłyszał.


- Oto drużyna Ravenclawu! - Wrzask Krukonów i uczniów im kibicujących był ogłuszający. - Kapitan Roger Davies, ścigający! Za nim Stretton i Clara Pond, miejmy nadzieję, że zagra na sto procent mimo Diggory'ego! 
- Panie Jordan, takie komentarze niech pan zachowa dla siebie - w mikrofonie zabrzmiał oburzony głos profesor McGonagall, która nadzorowała komentatora.
Sophie zachichotała. Lee był komentatorem szkolnych meczów od czterech lat, czyli od kiedy przybył do szkoły i podobno za każdym razem profesor McGonagall musiała zwracać mu uwagę, ale jeszcze nigdy nie odebrała mu pozycji komentatora.
- Postaram się, pani profesor! Dalej pałkarze Inglebee i Samuels, obrońca Page i nowy nabytek Krukonów - Cho Chang! Z przeciwnej strony boiska wlatują Puchoni! Na czele ich nowy kapitan Cedric Diggory! Za nim Preece, Macavoy i Applebee. Pałkarze Rickett i O'Flaherty i obrońca Fleet! Gdyby nie on i Diggory, zeszłoroczne rozgrywki skończyłyby się dla Puchonów jeszcze gorzej, jak każdy pamięta, Krukoni na trzecim miejscu mieli dwieście punktów przewagi! Jeśli w tym roku będą grali tak fatalnie, może im się jeszcze pogorszyć,
Znacznie mniejsze grono kibiców Hufflepuffu zaczęło buczeć na słowa Jordana.
Tym czasem zawodnicy ustawili się w półokręgu na przeciwko profesor Hooch, która sędziowała mecz. Obok jej nóg stała otwarta, toporna skrzynka, w której leżały cztery piłki. Już po chwili kafle i złoty znicz poszybowały w górę.
- Znicz został wypuszczony! Kafel poszedł w górę i... ruszyli!
Gracze zmienili się nagle w czternaście smug, które jak najszybciej zajęły swoje pozycje.
- Stretton ma kafla! Kieruje się w stronę bramek Hufflepuffu i... oj, Rickett ma naprawdę celne oko! Piłkę przejmują Puchoni!
Macavoy ledwie uniknęła tłuczka, który po starciu z Clarą Pond postanowił zrzucić ją z miotły i podała kafla Preece'owi.
Ścigający poleciał w stronę bramek i oddał pierwszy rzut w tym meczu, ale Page zgrabnie obronił środkową pętlę i podał do Daviesa, który po kilku sekundach zdobył bramkę dla Ravenclawu, zgrabnie wymijając wszystkich zawodników.
- Świetna zmyłka Daviesa! Piłka w rękach Puchonów!
Po dziesięciu minutach gry i krzyku, Sophie miała już zdarte gardło i jedynie machała energicznie chorągiewką. wynik na tablicy wskazywał 50:10 dla domu Kruka.
Nagle Cedric Diggory wystartował w stronę trybun Ravenclawu z taką szybkością, że Sophie przestraszyła się, że ich staranuje i Krukoni zamiast świętując zwycięstwo lub wspominając porażkę w Pokoju Wspólnym, trafią do Skrzydła Szpitalnego z siniakami i złamaniami spowdowanymi stłuczką z miotłą.
Ale złoty znicz rzeczywiście unosił się obok trybun. Nawet Sophie go widziała. Cho Chang, która w tym czasie była z drugiej strony boiska, również zorientowała się, co się dzieje i poleciała jak najszybciej w stronę trybun, ale nie miała szans dogonić Diggory'ego.
Sophie nie wiedziała, jak to się stało, że Cedric nagle z krzykiem uderzył w trybuny Krukonów, taranując grupkę szóstoklasistów, którzy najgłośniej dopingowali drużynę Ravenclawu. Krzyki uczniów prawie zagłuszyły Jordana krzyczącego "To był zamach!". Sophie skupiała się na tym, by odskoczyć z toru jego lotu i zadbać o swoje zdrowie, przy okazji ciągnąc za sobą Amelię, która zamiast śledzić rozgrywkę, czytała "Czarownicę". Kiedy wszystko mniej więcej się uspokoiło, Sophie zrozumiała, że Samuels trafił Cedrika tłuczkiem.
Puchon przez chwilę leżał na deskach, jęcząc z bólu, ale jakoś zdołał się podnieść i chwycić swoją miotłę, która cudem nie została zniszczona przez impet uderzenia. Clara Pond unosiła się kilka metrów od niego upewniając się, że wszystko z nim w porządku.
- To była prawie nieczysta zagrywka! - wrzasnął Jordan. - Samuels to ukryta opcja ślizgońska! Tylko oni zachowaliby się, jak ostatnie, parszywe...
- PANIE JORDAN! JESZCZE RAZ SIĘ TAK PAN ODEZWIE, A DOŻYWOTNIO ODBIORĘ PANU FUNKCJĘ KOMENTATORA! - Wzburzony głos profesor McGonagall poniósł się po boisku.
- Dobre zagranie, Jordan się zbyt oburza - prychnęła Amy, która mimo jawnego niezainteresowania rozgrywką najwyraźniej ogarniała przebieg meczu. - Żadna zasada nie mówi, że tłuczek nie może walnąć szukającego, kiedy ten łapie znicza - oznajmiła tonem znawcy i wróciła do czytanieatygodnika.
Aktualnie mecz był zawieszony, bo Puchoni domagali się rzutu karnego, a Krukoni argumentowali przeciw, więc Sophie od niechcenia spojrzała się przez ramię Amy i przejrzała artykuł.
Wyróżniony grubą czcionką tytuł Moda na Hogwart nie zachęcał, gdyż Sophie, która dzięki swoim dwóm kuzynom była bardziej obeznana w markach samochodowych i sporcie niż modzie. Amelia westchnęła i odłożyła gazetkę.
- Nicole jest w tym strasznie zaczytana, a tutaj w sumie nie ma nic ciekawego - schowała Czarownicę do torby, akurat wtedy, kiedy profesor Hooch przyznała dwa rzuty karne - jeden dla Hufflepuffu za niesportowe zachowanie pałkarza Krukonów, a drugi dla Ravenclawu za wykłócanie się Puchonów.
W obu przypadkach piłka przeszła przez obręcz i gra została wznowiona. Wynik co chwila się zwiększał, a znicz jak na razie nie dał drugiej szansy szukającym i gdzieś wsiąkł.
Po pół godzinie zaczął kropić deszcz ze śniegiem, szybko przemaczając wszystkich i wszystko. Wynik wynosił sto sześćdziesiąt do dwudziestu dla Ravenclawu i w tej chwili jedynie znicz mógł uratować Puchonów przed druzgocącą porażką.
Kiedy Diggory ruszył się po długich minutach bezczynności, cały stadion zamarł i przypatrywał się, jak dwaj szukający, podobno para, pędzą na złamanie karku, wyciągając rękę, by pochwycić złotego znicza. Nad nimi nadal rozgrywał się mecz, gdyż najwyraźniej Krukoni nie zamierzali przypatrywać się decydującym sekundom. Cała uwaga była jednak skupiona na szukających.
- Lecą ramię w ramię, ale Diggory ma szybszą miotłę! Wyprzedził nieznacznie Chang i... tak! Ma znicza! Cedric Diggory złapał znicza, mecz wygrali... eee... Ale jak to? - spojrzenia wszystkich powędrowały na tablicę z wynikami, która bez dwóch zdań głosiła, że wynik meczu to sto osiemdziesiąt do stu siedemdziesięciu dla Ravenclawu.
Clara Pond, Roger Davies i Stretton uśmiechali się z satysfakcją. Najwyraźniej kiedy wszyscy byli zajęci zniczem, oni wbili jeszcze dwie bramki i sprawili, że wynik stał się zwycięski.
Kiedy do wszystkich doszło, co się stało, wybuchły brawa, a Krukoni krzyczeli z całych sił, by uczcić zwycięstwo. Sophie przytuliła Amelią i przez chwilę razem podskakiwały na trybunach.
Puchoni zaskakująco szybko zniknęli z boiska i smętnie podążyli do swojego pokoju wspólnego, zawiedzieni wynikiem.
Sophie i Amy zamiast do Pokoju Wspólnego, poszły do biblioteki. Pierwszoroczni nie uczestniczyli w imprezach.
- Składniki zamienne w eliksirze spokoju to nie tak nudny temat - pocieszyła Amelia.

~*~

Pisałam ten rozdział kilka dni, a on ośmielił się w połowie usunąć, kiedy ja byłam w jego połowie --.-- Ale skończyłam. Nie wierzę też, że dopisałam ten jeden wielki fragment kursywą... Ponad trzy i pół tysiąca słów razem. Jestem z siebie dumna ^^