poniedziałek, 26 września 2016

6 - Tiara Przydziału



Wrota otworzyły się prawie natychmiast. W przejściu stała wysoka czarownica o bardzo srogim wyrazie twarzy, ubrana w granatową, elegancką suknię i tiarę tego samego koloru. 
- Pirszoroczni, profesor McGonagall.
- Dziękuję Hagridzie. Dalej poprowadzę ich sama.
- Dobrze, pani psor.
Ruszyli szybko za profesorką. Ogrom Sali Wejściowej był przytłaczający. Sophie poczuła się jak w Bazylice Świętego Piotra, w której była z rodzicami podczas wakacji we Włoszech. Naprzeciwko wejścia znajdowały się ogromne marmurowe schody, prowadzące na piętro. Z drzwi po prawej stronie dobiegał gwar. Najwyraźniej w środku byli już wszyscy uczniowie. Profesor McGonagall poprowadziła ich jednak do niewielkiej komnaty z drugiej strony. Uczniowie zgromadzili się wokół niej, rozglądając się z zachwytem.
- Witajcie w Hogwarcie! - zaczęła uroczyście. - Dzisiaj zaczyna się wasza siedmioletnia edukacja w Szkole Magii i Czarodziejstwa. Zanim usiądziecie przy stołach, czeka was bardzo ważny element pobytu w Hogwarcie - ceremonia przydziału. Zostaniecie przydzieleni do czterech domów. Są to Gryffindor, którego jestem opiekunem, Hufflepuff, któremu przewodzi profesor Sprout. Ravenclaw pod opieką profesora Flitwicka oraz Slytherin, którego wychowanków kontroluje profesor Snape. Każdy dom charakteryzuje się kilkoma cechami, o których dowiecie się za tymi drzwiami. Wasi nowi koledzy będą zastępować wam najbliższych. Nie bójcie poprosić o radę starszych uczniów, oni zawsze wam pomogą. Każdy rocznik ma dormitoria dla chłopców i dziewczynek. Czas wolny spędzać możecie wspólnie w Pokoju Wspólnym, na Błoniach lub w innych miejscach w Hogwarcie. Tutaj za osiągnięcia otrzymujecie punkty, które są pochwałą dla całego domu. Za przewinienia, tracicie je. Dom, który pod koniec roku będzie miał najwięcej punktów otrzymuje puchar domów, co jest ogromnym zaszczytem. Mam nadzieję, że wszyscy będziecie szanowali swój dom, nie ważne, do którego zostaniecie przydzieleni. Przydział rozpocznie się za kilka minut przed całą szkołą i gronem nauczycielskim. Zalecam zadbanie o swój wygląd.
Na zakończenie krytycznie spojrzała się na jasnowłosą dziewczynkę, która miała kolczyki z czegoś, co przypominało małe buraki.
Sophie nerwowo wygładziła szatę.
- Hej, Avery! Pewnie marzysz o Slytherinie, co? - zadrwił wysoki brunet, którego Sophie jeszcze nie widziała.
Z początku Sophie nie wiedziała do kogo kieruje swoją uwagę.
- Mów za siebie Macnair! To twój ojciec lata z toporem i ścina biedne zwierzaczki! Pewnie takie psychiczne problemy przechodzą z ojca na syna! - To była ta Amy, którą jedenastolatka poznała u Madame Malkin. Nie wyglądała na urażoną, tylko rozbawioną. Tamten chłopak, Macnair, też uśmiechał się szeroko.
- Zwierzęta i ludzie to dwie różne sprawy! - odpowiedział. 
Sophie nie wiedziała o co im chodzi, ale Alfred najwyraźniej wszystko rozumiał, bo uśmiechał się delikatnie i nawet wtrącił coś, co wywołało salwę śmiechu u Amy i Macnaira. Najwyraźniej ta rozmowa była jedną z tych, którą mogą zrozumieć tylko wtajemniczeni.
Nie zdążyli kontynuować, gdyż weszła profesor McGonagall i kazała wszystkim ustawić się parami, po czym wprowadziła ich do sali. 
Sophie z wrażenia wciągnęła głośno powietrze. Sala była mniejsza niż Wejściowa, ale była o wiele piękniejsza. Strzeliste okna wznosiły się tutaj pod sam sufit, którego... nie było. Nad ich głowami było najprawdziwsze niebo, chmury i gwiazdy. W powietrzu unosiły się setki świec, które rozświetlały salę. 
Uczniowie siedzieli przy czterech długich stołach ustawionych po dwa po lewej i prawej stronie. Stół prezydialny stał na podwyższeniu. Profesor McGonagall poprowadziła ich przed nauczycieli. Na wzniesieniu stał taboret, a na nim stara, wyświechtana Tiara.
Nagle na sali zapadła całkowita cisza. Dziura przy rondzie Tiary otworzyła się nagle i rozległ się bardzo stary głos. Dopiero po chwili Sophie zorientowała się, że to śpiewa właśnie nakrycie głowy.


Lat za mną już sporo
Jeszcze więcej przede mną
Zdążyłam już uczniów grono
Przydzielić do właściwego domu.
Jakich domów zapytacie
Odpowiedzi wam udzielę
Przed sobą cztery macie
Do nich was przydzielę
Jest Gryffindor, co odważnych szuka
Dla których prawość i honor
Często ważniejsze niż nauka
Kolejna jest Ravenclaw
Ze swej mądrości znana
Jest studentom zawsze
Wielkość jest pisana
Może jednak Slytherin
Gdzie spryt i przebiegłość
Tam króluje krwi czystość
I niebezpieczna siebie pewność
A jeśli i ten dom wam nie pasuje
Jest Hufflepuff, co wszystkich chętnie przyjmuje
Lecz najchętniej tych 
Którym pracowitości nie brak
Którym lojalność i szczerość
Wyznaczają życia piękno
Więc nie trapcie się
Ja was dobrze znam
W wasz umysł zajrzę
I dom wybiorę wam!


Tiara znieruchomiała i rozległy się gromkie oklaski. Sophie nie wiedziała, który dom jest jej najbliższy, ale była pewna, że pragnie wiedzy, więc Ravenclaw byłby dla niej najlepszy.
- Uczeń, którego nazwisko przeczytam, ma usiąść na stołku i założyć tiarę przydziału. Adams, Samara!
Z tłumu wyszła dziewczynka o płowych włosach. Tiara opadła jej na oczy i zatrzymała się dopiero na długim nosie.
- SLYTHERIN! - wrzasnęła Tiara.
- Aliot, Mike!
Czarnowłosy Mulat ze strachu tak zbladł, że wyglądało to komicznie w kontraście z jego ciemną karnacją.
- RAVENCLAW!
Chłopakowi od razu wróciły kolory. Prawie podbiegł do stołu, którego rezydenci głośno bili brawo.
- Avery, Amelia!
Sporo część uczniów zamilkła, przyglądając się uważnie Amy. Kilkoro coś do siebie szeptało. Atmosfera zdecydowanie była inna niż przy poprzednich przydziałach. Sophie, nie rozumiała tej reakcji, ale nazwisko Avery nie było dla niej obce, chociaż akurat teraz nie mogła przypomnieć sobie, skąd je zna. Każdy prawdopodobnie zna to uczucie, kiedy ma się odpowiedź na pytanie, na końcu języka, ale za nic nie można przywołać jej w pamięci. 
Ale Amy najwyraźniej w ogóle się nie przejęła stosunkiem do niej. Dumnie uniosła głowę i z uśmiechem powędrowała do taboretu. Kiedy założyła Tiarę, siedziała tam naprawdę długo, ale nie na tyle, by zostać Hatstall.
- RAVENCLAW! - zadecydowała Tiara.
Rozbrzmiały oklaski, ale jakieś takie mniej entuzjastycznie Sophie klaskała razem ze wszystkimi, chcąc pokazać, że Amelia nie jest sama. 
Avery po prostu się uśmiechała, a kiedy mijała rząd nieprzydzielonych, przybiła piątkę z Macnairem, a następnie usiadła obok Mike'a.
Następne dwie osoby zostały przydzielone do Hufflepuffu. Colin Creevey został pierwszym Gryfonem, powitanym wiwatami.
- Collins, Damian!
Brunet wydawał się być nieśmiały i przestraszony, ale kiedy tylko Tiara dotknęła jego głowy, został Ślizgonem.
Po chwili dołączyła do niego Darvy, Nicole. Dashner, Andrew trafił do Hufflepuffu, a Eliot, Camille powędrowała do Gryffindoru.
- Figg, Thomas!
Szatyn nie siedział długo na stołku.
- HUFFLEPUFF!
Puchoni przywitali go oklaskami.
- Gair, Lucas!
Niewyróżniający się niczym specjalnym chłopak wyszedł z tłumu pierwszorocznych.
- GRYFFINDOR!
Tiara była tego pewna od razu.
Następne kilka osób również przeszło bardzo szybko.
- Jenkins, Matthias!
Sophie zauważyła, że po raz pierwszy słyszy pełne imię i nazwisko Matta.
Chłopak kilka chwil posiedział na taborecie i najwyraźniej prowadził konwersację z Tiarą.
- GRYFFINDOR!
Matt powędrował do stołu Gryfonów, przy którym przybił piątki bliźniakom Weasley.
Sophie tak bardzo nie mogła doczekać się przydziału, że słuchała właściwie jednym uchem. 
- Macnair, Sebastian!
Podobnie jak Amy, chłopak zachował pewność siebie i spokój. Na taborecie siedział jednak o wiele krócej.
- SLYTHERIN! - wrzasnęła Tiara.
Werdykt najwyraźniej zadowolił Sebastiana, bo z ogromnym uśmiechem skierował się do stołu wiwatujących Ślizgonów. Nie zapomniał jednak złośliwie uśmiechnąć się do Amy.
Sophie znowu się wyłączyła. Ze stresu i ekscytacji ledwo mogła ustać na miejscu.
Otrząsnęła się dopiero słysząc swoje nazwisko.
- O'Connor Sophie!
Poczuła się jakby wątroba wykonała w jej żołądku serię akrobatycznych podskoków. Na drżących nogach podeszła do stołka. Ostatnie co zobaczyła, zanim wszystko zakryło czarne wnętrze Tiary, to tysiące oczów wpatrzonych w nią.
- Hmm, jesteś lojalna i sprytna. Nie lubisz patrzeć na krzywdę innych. Jednakże ponad wszystko cenisz sobie możliwość zdobywania wiedzy - Tiara zamilkła na chwilę. - Wolisz najpierw ocenić swoje szanse, a dopiero potem, kiedy wiesz, że wszystko potoczy się po twojej myśli, włączyć się do konfliktu. Rozsądnie. I bardzo Ślizgońsko. Ale nie pasujesz do Slytherinu. Masz w sercu światło i prawość. Ale nie masz gryfońskiej odwagi Dlatego też, niech będzie...  RAVENCLAW!
Ostatnie słowo wykrzyczała na całą salę. Rozległy się głośne oklaski.
Sophie podeszła do stołu Ravenclawu na miękkich nogach. Usiadła na wolnym miejscu obok Amandy. Ktoś poklepał ją po plecach. Mike uśmiechnął się do niej serdecznie.
Dalej czekała już jedynie na przydział Ginny i Alfreda. Na resztę nie zwracała szczególnej uwagi, klaszcząc, co jakiś czas i witając się z kolejnymi Krukonami.
Do przydziału Alfreda zostało już tylko kilka nazwisk: Pekaes, Periott, Sammer, Sean, Selden, Swith, Thomas i Vane; po nich profesor McGonagall doszła do "W".
- Walter, Alfred!
Sophie nie wiedziała, gdzie Al najbardziej pasował. Był arystokratą, więc Slytherin na pewno ciepło by go przyjął. Jednocześnie podczas podróży dało się zauważyć jego inteligencję. 
- GRYFFINDOR!
Sophie nie mogła uwierzyć. On najwyraźniej też nie. Spojrzał się w stronę stołu Ślizgonów, gdzie jakiś jasnowłosy chłopak, widząc spojrzenie chłopaka, po prostu zaczął się śmiać. To był chyba ten Draco Malfoy, o którym mówił w pociągu.
- Weasley, Ginewra!
Przydział Ginny był błyskawiczny. Ledwie Tiara dotknęła jej włosów, wrzasnęła:
- GRYFFINDOR!
Sophie klaskała razem z Gryfonami. Dziewczyna doszła do stołu swojego domu jeszcze zanim Al zdążył usiąść. Prawdziwa Gryfonka.
Profesor McGonagall zwinęła listę i usiadła na swoim miejscu przy stole nauczycielskim. 
- Witam was w Ravenclawie - powiedział chłopak z plakietką z wielkim "P" przyczepioną do szaty. - Jestem Alden Main, prefekt Ravenclawu.
- Ej, Alden, możesz powiedzieć co to za facet przy stole nauczycielskim? Wydaje się być przerażający... - zapytał Mike.
- To profesor Snape. Nauczyciel eliksirów i opiekun Slytherinu. Strasznie wredny. Faworyzuje Ślizgonów i uwziął się strasznie na Puchonów i Gryfonów. My nie obrywamy, bo mamy mózg. 
- A co? Inni ich nie mają? - zapytała dziewczyna, której przydziału Sophie nie oglądała. Ta z małymi burakami zastępującymi standardowe kolczyki.
- Czasami mam wrażenie, że nie... słyszałaś, co powiedziała Tiara: odwaga i lojalność ponad mądrość i inteligencję. Tylko Ślizgoni mają spryt, więc raczej są nam najbliżsi. Najłatwiej to zauważyć podczas meczów Quiddicha między Gryfonami, a Ślizgonami. Hufflepuff kibicuje Gryffindorowi, a większa część Ravenclawu Slytherinowi. A jeśli chodzi o innych nauczycieli, to w pierwszej klasie macie zajęcia z mniej niż połową z nich. Flitwick, ten niski, uczy zaklęć. To nasz opiekun. Dużo wymaga, ale jest naprawdę w porzśdku. Profesor Sprout od zielarstwa. Lockharta pewnie znacie. Ale nie przyzwyczajajcie się. Nie posiedzi zbyt długo na tym miejscu.
- Czemu? - zapytała Sophie.
- Przez klątwę - powiedział przerażającym, niskim głosem. - Żaden nauczyciel obrony nie utrzymał się na tym stanowisku dłużej niż rok. Nasza poprzednia nauczycielka, Laura Kennedy ostatniego dnia spadła ze schodów i połamała żebra, jedno przebiło płuco. Jej trupa znalazła Szara Dama, duch naszego domu.
Sophie się wzdrygnęła. To było okropne. Miała nadzieję, że profesorowi Lockhartowi nic się nie stanie. Szkoda by było, gdyby czarodziejski świat stracił tak uzdolnionego człowieka.
- Drodzy uczniowie! - powstał dyrektor. Sophie po raz pierwszy widziała Albusa Dumbledore'a, żywą legendę czarodziejskiego świata, na żywo. Wyglądał... normalnie. To znaczy, mia długą szatę czarodzieja, białe włosy i długą brodę związaną gumką. Okulara-połówki i wyjątkowo niebieskie, ciepłe oczy. Nie wyglądał na najpotężniejszego czarodzieja na świecie. - Pewnie jesteście straszliwie głodni, więc zajmowanie wam głowy przemową nudnego starca byłoby najgorszym posunięciem wszech czasów, więc powiem tylko jedno słowo: smacznego!
Oklaski które nagle rozbrzmiały w sali były tak głośne, jak grzmoty podczas sporej burzy.
Sophie nie zauważyła, kiedy pusta zastawa wypełniła się jedzeniem. Na stole było chyba wszystko: pieczony kurczak, smażone ziemniaczki, pudding mięsny i, o dziwo, miętówki. Czemu nie, są bardzo dobre.
Po przepysznej kolacji, naczynia zalśniły czystością i zapełniły się najróżniejszymi słodkościami. Sophie, która przed chwilą myślała, że jest już maksymalnie najedzona, odkryła, że jest w stanie jeszcze zjeść bardzo dużo. Sięgnęła po puchar z lodami czekoladowo-truskawkowymi, na talerz nałożyła sobie kilka kawałków swoich ulubionych ciast - jabłecznika i tarty cytrynowej z bezą. Skosztowała jeszcze wyśmienitego puddingu śliwkowego. Skrzaty domowe, które gotowały w Hogwarcie rzeczywiście były niedoścignione w gotowaniu.
Po kolacji, powstał dyrektor. Sophie już oczy się kleiły i marzyła wyłącznie o miękkim łóżku w sypialni Ravenclawu, ale uważnie słuchała dyrektora.
- Drodzy uczniowie, witam was wszystkich serdecznie. Szczególnie witam tych, którzy dopiero zaczynają swoja przygodę w Hogwarcie. Mam nadzieję, że siedem lat, które tu spędzicie, będzie jednym z najwspanialszych okresów w waszym życiu. Wiem, że wszyscy jesteście już wyczerpani i chcecie jak najszybciej znaleźć się w łóżkach, ale jestem zmuszony powiedzieć wam o zasadach panujących w naszej szkole. Pan Filch kazał mi przypomnieć, że na korytarzach nie wolną używać magii, a wstęp do Zakazanego Lasu jest kategorycznie zabroniony. Powinno pamiętać o tym kilku starszych uczniów, którym ta zasada w magiczny sposób co roku wylatuje z głowy - jego wzrok powędrował na rudowłosych bliźniaków, siedzących przy stole Gryfonów. Chłopcy uśmiechali się do siebie łobuzersko i najwyraźniej już planowali zrobić sobie wycieczkę do lasu. - Zapisy do drużyny Quidditcha przyjmuje profesor Hooch. Dobranoc i powodzenia w nowym roku szkolnym, który oficjalnie uważam za otwarty! Proszę prefektów o zaprowadzenie uczniów do Pokojów Wspólnych i wskazanie pierwszorocznym sypialni.
Sophie miała wrażenie, że podróż po kręconych schodach w wieży Ravenclawu trwa wiecznie. Kiedy w końcu się zatrzymali, nie miała pojęcia, jak wygląda wejście do wieży, a co dopiero droga do niej. Miała nadzieję, że rano ktoś jej pomoże.
- To jest wejście do pokoju Ravenclawu! - wykrzyknął prefekt, wskazując na kamienną ścianę i niewielką kołatkę w kształcie orła. - Aby wejść do Pokoju, należy odgadnąć zagadkę kołatki, ale nie przejmujcie się. Najpierw może być ciężko, ale zagadki są naprawdę banalne.
- Jego brak boli i życie odbiera - odezwała się kołatka po tym, jak Alden nią zastukał.
Sophie od razu coś zaświtało w głowie, ale była tak wyczerpana, że nie miała nawet ochoty się wysilać.
- Znacie odpowiedź? - zapytał prefekt wesoło. - Nie? Wybaczam, chociaż zagadka jest strasznie łatwa. Powietrze.
Kołatka pogratulowała i nagle w ścianie ukazały się ciężkie, dębowe drzwi, które otworzyły się przed tłumem Krukonów. Kiedy weszli do środka, Sophie aż westchnęła z zachwytu. Pokój Wspólny był w kształcie koła. Nie było w nim sufitu, tylko granatowe niebo i błyszczące gwiazdy. Po prawej i lewej stronie wznosiły się schody, które prowadziły na balkon. Pod ścianą w idealnie widocznym miejscu stał marmurowy posąg pięknej kobiety z diademem we włosach. Jej mądra twarz i skupione spojrzenie wręcz mówiły, że to właśnie ta piękność jest jedną z założycielek Hogwartu i najmądrzejszą czarownicą wszech czasów.
- Do sypialni wchodzi się przez balkon. Po prawej dormitoria mają dziewczynki, po lewej chłopcy. Śniadanie zaczyna się o siódmej.
Kilka chwil później Sophie, podobnie jak inne dziewczynki, spała już spokojnie w swoim łóżku, śniąc o magii, szkole i skrzatach gotujących śniadanie.

czwartek, 22 września 2016

5 - Nowe Znajomości


- Mamo, ale będziecie do mnie pisali, prawda? - zapytała Sophie.
Kurczowo trzymała tatę za rękę, ani myśląc o tym by ją puścić, jednocześnie z podekscytowaniem wpatrywała się w czerwony ekspres, który miał ją zawieźć do Hogwartu. Prawie podskakiwała z radości, jednocześnie bojąc się zostawić rodziców na peronie. Nigdy jeszcze nie rozstawała się z nimi na dłużej niż tydzień w ramach wycieczek szkolnych.
- Oczywiście, nawet codziennie, jeśli będziesz chciała.
- Nie! - szybko zaprotestowała.
Niektóre dziewczyny z jej klasy na wycieczkach za wysłanie kartki do rodziców pocztą potrafiły się śmiać. To by strasznie dziecinnie wyglądało, gdyby codziennie wysyłała listy.
- Wystarczy raz na tydzień.
- Masz wszystko? - zapytała pani O'Connor.
- Mamo, pytasz mnie o to już piaty raz - jęknęła Sophie. - Na pewno mam wszystko. Sprawdzałam dzisiaj rano dwa razy.
- Dobrze. Grzecznie się zachowuj w szkole, nie przejmuj się jeśli ktoś będzie ci dokuczał, nie pakuj się w kłopoty i postaraj się znaleźć mnóstwo dobrych znajomych.
Sophie już chciała odpowiedzieć, że mama nie musi się o to martwić, ale głośny gwizd pociągu skierował jej myśli na zupełnie inny tor. Dziewczynka zupełnie zapomniała o swoich obawach sprzed chwili.
- Oj, muszę lecieć! Kocham was - przytuliła szybko rodziców i pobiegła do pociągu, ciągnąc za sobą ciężki kufer.
Włochatka Sophie zaskrzeczała oburzona tym nagłym zrywem. Sophie nazwała ją Cliodne, od jednej z postaci z kart z czekoladowych żab.
Kiedy wsiadła do pociągu, została przy drzwiach, żeby móc pomachać rodzicom na pożegnanie przez okno obok.
Kiedy tylko pociąg ruszył, jeszcze przed zakrętem zniknęli oni jej z oczu, zlewając się z tłumem dorosłych i małych dzieci. Machała jednak jeszcze przez chwilę, dopóki cały peron nie zniknął za zakrętem.
Wtedy, podobnie jak większość uczniów, którzy jeszcze nie znaleźli przedziału, ruszyła przez wąski korytarz. Nawet nie liczyła na to, że gdzieś będzie pusty przedział, jedynie dla niej - to nie była ta bajka. Sophie zaczęła rozumieć, czemu rodzice aportowali się z nią na peron tak późno. Chcieli, żeby nie zaszyła się gdzieś samotnie na samym końcu pociągu z książką, tylko znalazła nowych znajomych. Szatański plan. Pogratulowała im w myślach.
Mniej więcej w jeden czwartej pociągu zaczęła tracić nadzieję. W połowie ją straciła. W trzech czwartych jego długości chciała usiąść na kufrze i tak spędzić całą podróż. Ale wtedy pojawił się ON! Wspaniały zbawca! Przedział do połowy pełny - najbardziej optymistyczna opcja podróży.
Oczywiście kiedy tylko miała rozsunąć drzwi, ogarnęła ją paraliżująca nieśmiałość. Wstydziła się zaczynać znajomość z innymi. Wolała, kiedy oni robią pierwszy krok. Wtedy wiedziała, że się nie narzuca.
Ale i w tym przypadku uratował ją ktoś inny. Drzwi przedziału rozsunęły się i stanął w nich ten sam chłopak, z którym rozmawiała w Centrum Handlowym Eeylopa.
- Cześć Sophie! - wykrzyknął i wciągnął ją do przedziału.
Zanim się obejrzała, włożył jej kufer na półkę bagażową.
- Cześć... - powiedziała cicho.
Oprócz Matta w przedziale były jeszcze trzy osoby. Ciemnowłosy chłopak, który przypatrywał się jej uważnie, dziewczyna z szopą włosów na głowie, które wydawały się być nie do okiełznania oraz ta sama rudowłosa, niska dziewczynka, która przez chwilę rozmawiała z Sophie i Mattem w sklepie.
- To jest Sophie - przedstawił ją Matt.
- Sophie O'Connor - uściśliła.
- Jestem Hermiona - powiedziała z uśmiechem ta rozczochrana dziewczyna, na chwilę odrywając się od opasłego tomiszcza, który czytała.
- Ginny Weasley - przedstawiła się ruda.
- Alfred Walter. Siadaj gdzie wolne. Chyba że wolisz stać przez całą podróż - powiedział.
Miał nietypowy, bardzo arystokratyczny akcent. Leniwie przeciągał sylaby jeszcze bardziej podkreślając swoją pozycję.
Sophie szybo usiadła na miejscu naprzeciwko Ginny, czując, że się rumieni.
- Dzięki, że powiedziałaś mi o tym Quidditchu. Książkę przeczytałem w godzinę, a tata obiecał, że podeśle mi kilka innych, jak przyjdą z księgarni. Mam już nawet własną miotłę, szkoda tylko że pierwszoklasiści nie mogą mieć własnych w szkole. Teorię już łapię. Jeszcze tylko na lekcjach latania muszę opanować latanie. A wy gracie w Quidditcha? - Matt wyrzucił z siebie te kilka zdań z prędkością serii z karabinu maszynowego.
Hermiona nawet nie oderwała oczu od książki, tylko prychnęła, jakby Quidditch był czymś niegodnym jej uwagi. Pewnie nie lubiła latać. Ginny pisała coś w swoim dzienniku, co chwila się uśmiechając i czytając to, co tam zapisała z takim zapałem, jakby ktoś siedział w środku i odpowiadał jej na to, co ona pisze. Właściwie to tylko Sophie i Alfred słuchali Matta.
- Pewnie, że gram - odpowiedział Aldred. Jego szlachecka aura nagle zniknęła, zastąpiona przez żywy entuzjazm. - Ostatnio byłem na meczu naszej reprezentacji i Niemców. Grali cztery godziny, mimo świetnej pogody, ale było genialnie!
- Ja też wtedy byłam! - wykrzyknęła Sophie, ciesząc się, że ma o czym z nimi porozmawiać. - Myślałam, że się popłaczę ze szczęścia. Anglia wygrała pierwszy raz od dwóch lat, a z Niemcami w ogóle po raz pierwszy.
Przez następną godzinę drogi, rozmawiali o ćwierćfinałach mistrzostw Europy, a następnie Matt tłumaczył, na czym polega piłka nożna razem z jej wszystkimi zawiłościami. Okazało się, że jest to gra o wiele bardziej skomplikowana niż Sophie myślała - a przecież nie raz grała w nią na WFie. Alfred nawet zainteresował się jej zasadami, ale stwierdził, że raczej w nią nie zagra.
- Ej patrzcie! - wykrzyknął Matt, wskazując coś za oknem.
Równolegle z pociągiem leciał najnormalniejszy samochód. Niebieski, nieco zdezelowany. Sophie nie mogła rozpoznać marki, zawsze miała z nią problemy. No właśnie - samochód leciał. I było to głównym powodem, dla którego wszyscy uczniowie siedzący z prawej strony pociągu, przywarli do okien. Sophie znała się na mugolskim świecie na tyle dobrze, by być pewna, że zasadniczo samochody odrywają się od ziemi wtedy, kiedy lecą. W dół. Spadając. To auto zdecydowanie nie spadało.
- Och nie! - Hermiona odezwała się pierwszy raz od ponad półtorej godziny. - To przecież samochód pana Weasleya! Łamie chyba wszystkie punkty ustawy o tajności czarów!
- Ciekawe kto tam siedzi! Weasley mówisz? Mam nadzieję, że to nie podejdzie pod departament mojego taty... myślicie, że wypadek magicznym samochodem podjedzie pod zabójstwa przedmiotami mugolskimi?
Hermiona jęknęła i ukryła twarz w książce, Sophie udało się zobaczyć, że to któraś z książek tego super przystojnego pisarza Lockharta, którego jej tata nie trawił.
- Ja chyba wiem - powiedziała słabo Hermiona. - Harry'ego i Rona nie było na peronie... myślałam, że może gdzieś zlali się z tłumem,.. ale ich po prostu nie było. Mogę się założyć że siedzą właśnie w tym Fordzie!
Aha, więc to jest Ford! Teraz, kiedy samochód odwrócił się do nich przodem, zauważyła znaczek z logo. W środku siedzieli dwaj chłopcy. Na miejscu kierowcy rudowłosy, podobny do Ginny, a na miejscu pasażera przestraszony chłopak w okularach. To rzeczywiście był najprawdziwszy Harry Potter! Włosy zasłaniały mu czoło, ale Sophie była pewna, że pod nimi znajdowała się sławna blizna w kształcie błyskawicy.
- Och nie...wywalą ich za to - jęknęła Hermiona.
- Idioci - prychnął Alfred. - Każde dziecko wie, że do takich zabaw trzeba opanować zaklęcie kameleona! Ale pomysł super, sam bym się przeleciał!
- Myślisz, że jak będą już w Hogwarcie, pozwolą nam spróbować? - zapytał równie podekscytowany Matt.
- Mogę lecieć z wami? Tata mo nigdy nie pozwolił, chociaż bliźniacy i Ron już latali! - Ginny stała tuż obok nich z nosem przyciśniętym do szyby. Jej dziennik leżał w torbie.
- Mogą ich wylać ze szkoły, a wy myślicie o tym, że ta niebezpieczna i idealnie widoczna głupota jest fajna?! - Hermiona zdecydowanie nie widziała w tym nic zabawnego.
- Nie wywalą ich, - stwierdził Alfred, znów wracając do swojego leniwego tonu głosu - tylko dadzą ostrzeżenie. Takie są zasady. Jeśli oczywiście ie widziało ich zbyt wielu mugoli. Na stówę dostaną jakiś straszny szlaban, jak czyszczenie toalet szczoteczką do zębów, czy pięć minut z Lockhartem w jednym pomieszczeniu - wzdrygnął się.
Matt wybuchnął śmiechem, a Sophie, Ginny i Hermiona solidarnie prychnęły oburzone. Przecież Gilderoy Lockhart to taki super przystojny facet. I jaki odważny! Mało kto byłby w stanie dokonać tego co on.
- No nie wierzę, dziewczyny! Dałyście się złapać na te jego przechwałki? - zapytał Alfred.
- Przecież ten gość to kompletna wazelina... - dodał Matt.
- Nie znacie się!
- On jest cudowny!
- I taki utalentowany!
- I przystojny!
- I popularny!
- No i w ogóle jest ekstra!


Około godziny czternastej, drzwi do przedziału rozsunęła starsza pani.
- Coś z wózka, kochaneczki? - zapytała dobrotliwym głosem.
Sophie dopiero teraz poczuła, jak bardzo jest głodna. Matt i Alfred już byli przy wózku. Hermiona również się podniosła i wzięła portmonetkę. Jedynie Ginny mruknęła coś o kanapkach od mamy.
- Wow! Jadłem już magiczne słodycze, ale w porównaniu do tego co tu jest, tamto było niczym!
Zachwycony Matt kupił przeróżne rodzaje słodkości i wrócił rozanielony do przedziału. Sophie wzięła dwie czekoladowe żaby, pudełko fasolek wszystkich smaków, kilka pasztecików, na szczęście były też normalne z mięsem, Sophie nie znosiła dynii.
Alfred za to wziął dyniowe paszteciki i fasolki wszystkich smaków.
Sophie rzuciła czekoladową żabę Ginny.
- Jakoś blado wyglądasz, jak zjesz coś słodkiego lepiej się poczujesz - skłamała.
Zauważyła, że Ginny wygląda na ubogą i pewnie nie chce wydawać oszczędnośc na słodycze.
- Dzięki... - Ginny zarumieniła się po same cebulki rudych włosów.
Sophie szybko pochłonęła paszteciki.
- Ktoś chce fasolkę? - zapytał Matt.
Wszyscy chętnie sięgnęli do pudełka, po zym uważnie przyjrzeli się wylosowanym.
- Mam nadzieję, że to jabłko... - powiedział Alfred, wąchając swoją zieloną fasolkę.
- No coś ty, to trawa - Matt się roześmiał, rozgryzając swoją intensywnie czerwoną.
Od razu zaczął się krztusić, ale przełknął.
- Słodka papryka, ta przyprawa! Całkiem fajna!
Alfred poszedł w ślady kolegi.
- Szpinak. Nie taka zła.
- Ohyda... atrament! - wykrzyknęła Hermiona popijąc sokiem.
Wszyscy ryknęli śmiechem, widząc jej skrzywioną minę.
Sophie trafiła idealnie - czerwony agrest. Jej ulubiony owoc.
- Toffie! -wykrzyknęła uradowana Ginny.
W ciągu następnej godziny opróżnili dwa pudełka fasolek, co chwila krzywiąc się i śmiejąc. Kiedy Sophie trafiła na fasolkę o smaku ślimaka, musiała zagryźć czekoladową żabą. Przy okazji zdobyła kolejną kartę z Cliodne. 

W przedziale panowała tak przyjemna atmosfera, że nawet nie zauważyli, kiedy zrobiło się ciemno. Niedługo po tym trzeba było przebrać się w szaty i spakować wszystko do toreb. 
- Hermi, jak wygląda przydział? - zapytała Sophie. 
Nie zdążyła jeszcze przeczytać całej historii Hogwartu, bo była zbyt zajęta nauką wszystkiego, co było w książkach. Materiał pierwszej klasy przerobiła już rok wcześniej, ale chciała być pewna, że niczego nie zapomniała.
- Fred i George opowiadali mi, że trzeba pokonać górskiego trola - pisnęła Ginny.
Hermiona uśmiechnęła się tajemniczo, jakby właśnie jakieś wyjątkowIe wspomnienie pojawiło się w jej głowie.
- Cerenonia to nis strasznego. Sami się przekonacie, że to sama przyjemność - powiedziała.
- Trzeba po prostu założyć tiarę na głowę... - powiedział Alfred z nutką cynizmu w głosie. - Przecież to oczywiste. Każdy czarodziej żyjący po założycielach to przeszedł. Mój ojciec...
- Nie no, błagam... zaczynasz brzmieć jak Malfoy - jęknęła Hermiona.
- Draco? To syn kuzyna mojej matki. Wychowaliśmy się razem. Jest fajny, tylko strasznie rozpieszczony. Ale to nic dziwnego, to w końcu Malfoy.
- Jejuu, z kim ty jeszcze jesteś spokrewniony? Może z Sam-Wiesz-Kim? - zażartowała Ginny.
- Nie wiem. Mój ojciec jest z niemieckiej arystokracji, więc korzenie mam raczej tam. Ale moja prababka od strony ojca była z Blacków. Ale nie wiem czy Sami-Wicie-Kto, ma rodzinne powikłania z Blackami. Nie wiadomo wiele o jego rodzinie. Ogolnie, to mógłbym wam opowiedzieć całe moje drzewo genealogiczne, ale to zajęłoby mnóstwo czasu, a właśnie dojeżdżamy.
Rzeczywiście. Las zniknął, ukazując niewielkie miasteczko pełne świateł. Mimo późnej godziny, na ulicach nadal było pełno ludzi. Nic dziwnego, pewnie oblewali początek roku szkolnego. Może i Anglia miała daleko do wschodniej Europy, w której pije się nawet bez okazji, ale pierwszy września był idealnym pretekstem do wyjścia do baru. Staruszkowie mogli powspominać wojnę, która również właśnie dzisiaj miała rocznicę swojego rozpoczęcia a dorośli to, jak pierwszego września czekali na swój przydział w Hogwarcie.
Kiedy pociąg się zatrzymał, szarpnęło tak, że Sophie poleciał na siedzenie. Alfred pomógł jej wstać. Nie potrzebowała pomocy, ale to był bardzo miły gest.
Na stacji było ciemno. Nieliczne lampy nie dawały wiele światła, ale można było się połapać kto gdzie jest.
- Pirszoroczni, pirszoroczni! - zabrzmiał tubalny głos.
Jedym dorosłym widocznym na peronie był ogromny człowiek, przewyższający o kilka głów normalnego mężczyznę. Lampa, którą trzymał oświetlała jego czarne oczy i dziką twarz. Mimo wszystko, sprawiał wrażenie dobrego człowieka.
- O, Hermiona! Gdzie chłopaki?
- Nie wiem Hagridzie! Ale chyba zdążyli już złamać masę przepisów!
- O Holibka! Pirszoroczni tutaj!
Sophie pomachała Hermionie na pożegnanie i skierowała się do olbrzyma.
- Wszyscy pirszoroczni? Za mną! Uważać pod nogi! Pirszoroczni!
Ruszyli krętą ścieżką, która prowadziła przez bardzo gęsty las. Wokół było tak ciemno, że nawet nie widziała pni drzew. Ginny szł tuż obok Sophie. Kiedy coś trzasnęło pobich prawej stronie, Sophie wrzasnęła, podobnie jak inne dziewczynki, a nawet niektórzy chłopcy. Zaczął padać deszcz tak mocny, że już po kilku sekundach szata Sophie była cała mokra.
- Za tym zakrętem zobaczycie Hogwart! - gajowy bez problemu przekrzyczał wiatr i deszcz.
Z podniecnia Sophie zapomniała o oddychaniu. Kiedy minęli zakręt z zachwytu przypomniała sobie, że jeśli nie nabierze powietrza, zaraz się udusi.
- Jaki śliczny! - wykrzyknęła dziewczynka idąca tuż za Sophie.
Kręta ścieżka zakończył się na skraju wielkiego, czarnego jeziora, którego wody zostały wzburzone przez porywisty wiatr. Po drugiej stronie na górze wznosił się wielki, rozświetlony zamek z wieloma basztami i wierzami.
- Do łódek wsiadacie po czterech, nie więcej! - rozkazał.
Dopiero teraz Sophie zauważyła flotyllę niewielkich łódek na brzegu jeziora. Mimo sporych fal, one jedynie delikatnie się kołysały. Nie były nawet przycumowane do brzegu. Najwyraźniej utrzymywała je magia.
Sophie wsiadła do łódki razem z Ginny, Mattem i Alfredem. Kiedy ruszyli, magia najwyraźniej nadal działała, gdyż łódki w ogóle nie reagowały na wzburzone jezioro. 
- Głowy w dół! - ryknął Hagrid.
Sophie prawie go nie usłyszała, ale zbliżająca się skała, z której zwisał bluszcz sprawiła, że od razu wypełniła polecenie.
Po kilku minutach zatrzymali się w podziemnej przystani, po czym ruszyli w górę korytarzem tak ciemnym, że tylko lampa Hagrida stanowiła punkt orientacyjny. Sophie nie wiedziała,jak długo szli, ale z ulgą stanęła na mokrej trawie. Deszcz na szczęście przestał padać. W grocie chyba działały jakieś czary, gdyż szata i buty Sophie były już prawie całkiem suche.
Wspięli się po kamiennych schodach i zatrzymali przed dębową bramą do zamku.
- Wszyscy są? - zapytał Hagrid.
Kiedy usłyszał potwierdzenie, zapukał do bramy trzykrotnie.

~*~
Masz Asia xD


niedziela, 11 września 2016

4 - Ollivander



- Oczekiwałem twojego przybycia, panno Hale.
Sophie spojrzała się na rodziców pytająco, ale ci byli tak samo zszokowani, jak ona.
- Przepraszam, pan mnie chyba z kimś pomylił... ja nazywam się Sophie O'Connor, nie Hale.
Ollivander błyskawicznie znalazł się tuż przy niej i ujął jej twarz w dłonie. Była tak zaszokowana, że nawet się nie cofnęła.
- Niemożliwe - zaprzeczył, głęboko patrząc jej w oczy. - Pamiętam ich dokładnie. Tarnina, włos z ogona jednorożca oraz olcha i feniks. Ale skoro tak mówisz… nie, nie możliwe, żebym się pomylił. Pamiętam każdą różdżkę, którą sprzedałem i tego, kto ją kupił.
- Sophie rzeczywiście jest adoptowana, ale to nasza córka, nie ważne, kim są jej rodzice - powiedziała pani O'Connor, ściskając córkę za ramię.
- To prawda. Nawet ich nie pamiętam. Nie chcę wiedzieć kim są - odpowiedziała twardo Sophie. - Ale przynajmniej wiem teraz, że moja magia nie wzięła się znikąd.
Pan Ollivander odsunął się od dziewczyny i uśmiechnął się ciepło.
- Dobrze. Już czas żeby różdżka cię wybrała. Która ręka ma moc?
- Lewa - powiedziała i wyciągnęła ją przed siebie.
Pan Ollivander kiwnął z uznaniem głową i zniknął między półkami. Zaczarowany centymetr zaczął ją mierzyć, tak jak w sklepie Madame Malkin. Kiedy sprawdzał długość jej nosa, Ollivander wyszedł z zaplecza.
- Dość - rozkazał. - Lubię leworęcznych klientów, Panno O'Connor. Z jakiegoś powodu mniej różdżek ich wybiera, a niektóre drzewa wybierają jedynie osoby leworęczne. Między innymi są to jaśmin, buk oraz cedr. A swoją drogą, bardzo kapryśne te różdżki z jaśminu. Mam jedynie dwie na składzie i od dwudziestu lat nie wybrały sobie właściciela.
Sophie pokiwała głową niepewnie. Ten człowiek budził w niej lekkie przerażenie. Przez rozczochrane, białe włosy, wyłupiaste oczy i druciane okulary wyglądał jak szalony wynalazca z mugolskich kreskówek, które z zamiłowaniem oglądała, kiedy była nieco młodsza.
Staruszek położył na sporym blacie kilka zakurzonych pudełek, w których mieściły się różdżki. Wyciągnął jedną z nich, uważnie obejrzał i podał Sophie.
- Cis, włókno ze smoczego serca, dwanaście cali. Idealna do zaklęć obronnych.
Sophie wzięła od niego różdżkę i machnęła nią. Wydawało jej się, że nic się nie stało, ale nagle poczuła specyficzny, nieprzyjemny ból w nosie. Przyłożyła do niego palce i zobaczyła na nich krew. Natychmiast odłożyła różdżkę.
- Ta mnie nie chce - powiedziała słabo. - Zdecydowanie.
- Tak, tak... cisowe różdżki są bardzo mroczne. Rzeczywiście, jedenastolatka nie powinna takiej przypasować.
Mama wyciągnęła swoją różdżkę i jednym machnięciem zatamowała krew.
- Dobrze się czujesz, kochanie? - zapytała z troską, przytulając Sophie.
- Nic mi nie jest.
Czuła nieprzyjemne osłabienie, mimo niewielkiego upływu krwi. Czytała, że różdżkę z cisu miał sam Ten, Którego Imienia Nie Powinno Się Wymawiać.
Ollivander odłożył wszystkie różdżki ze rdzeniem z włókna ze smoczego serca, które według niego nie powinny się przyjąć i wyjął kolejną.
- Wiąz, włos z ogona jednorożca, dziesięć cali. Giętka. Proszę spróbować.
Sophie machnęła i krzyknęła ze strachu. Regał przed nią stanął w płomieniach. Ollivander zabrał jej od razu różdżkę nie zwracając uwagi na pożar. Pan O'Connor ugasił płomienie różdżką z takim spokojem, jakby robił to codziennie, chociaż Sophie nie podejrzewała, by pożary były częstym zjawiskiem w kancelarii adwokackiej.
- Zdecydowanie to nie jest dobry pomysł - mruknął do siebie Ollivander. - Uwielbiam nietypowych klientów. Tak... to może być dobre rozwiązanie.
Zniknął na zapleczu, zostawiając O'Connorów samych sobie.
- Myślicie, że jakaś różdżka mnie wybierze? - zapytała Sophie z obawą.
- Oczywiście – zapewniła ją mama.
- Słyszałem, że Harry Potter wypróbował cały stos różdżek i dopiero po dobraniu wyjątkowej różdżki dla niego, został wybrany – pocieszył tata.
Najwyraźniej nie było tak źle. Dwie różdżki to jeszcze nawet nie kilka. Oczywiście, nie licząc tych, z których sprzedawca zrezygnował po pierwszej probie.
Ciekawe, jakie szkody musiał wyrządzić Harry podczas swojej wizyty. Uśmiechnęła się na sama myśl. Zdecydowanie, nie było źle.
Po kilku minutach Ollivander wyszedł z zaplecza z jednym pudełkiem, które nie różniło się ani trochę od poprzednich dwóch
- Olcha, rdzeń z włosa z ogona jednorożca, jedenaście cali. Sophie przyjęła ją niepewnie, obawiając się kolejnego katastrofalnego wydarzenia, ale kiedy tylko zacisnęła palce na rzeźbionej rączce poczuła, jak przechodzi ją przyjemne ciepło. Wiatr rozwiał jej włosy, a ona poczuła niewiarygodne szczęście. Roześmiała się swobodnie, a z jej różdżki wytrysnął snop czerwonych i żółtych iskier.
- Tak, tak! Doskonale, panno O'Connor! Zdecydowanie, ta różdżka wybrała swoją właścicielkę w piękny sposób. Ale... to wyjątkowo ciekawe.
- Dziękuję bardzo! Ale, co w tym wyjątkowego?
Pan Ollivander z szerokim uśmiechem zapakował różdżkę i przyjął osiem galeonów od mamy Sophie, mówiąc coś pod nosem. Chyba nie pomyliła się twierdząc, że jest jak szalony wynalazca. Rozmawianie ze sobą było jedną z oznak szaleństwa.
- Rzadko tak się dzieje, ale wybrała cię różdżka, którą nieświadomie odrzuciłaś, kiedy powiedziałaś, że twoi rodzice cię nie interesują. Jednorożec, który dał włos dla tej różdżki, dał jeszcze jeden - dla tej twojego ojca. A z tej olchy, zrobiłem różdżkę, która wybrała twoją matkę. Najwyraźniej różdżkę tak poruszyło twoje odrzucenie swoich korzeni, że na przekór wszystkiemu postanowiła cię wybrać.
Nikt tego nie skomentował. Temat przeszłości Sophie zawsze był zasnuty mgłą tajemnicy. Czasami miała wrażenie, że wspomnienia z wczesnego dzieciństwa były mroczne. Szczególnie, kiedy w swoich koszmarach widziała błyski światła, krzyki, a w końcu zielony promień lecący prosto w jej stronę. Wtedy się budziła z przekonaniem, że sen był prawdziwy.
Nie chciała się w to zagłębiać. Biologiczni rodzice jej nie obchodzili i miała nadzieję, że nigdy jej nie zainteresują.

Już po chwili znajdowali się na wypełnionej ludźmi, pełnej słońca Pokątnej.
- No to teraz ostatni przystanek! - wykrzyknął pan O'Connor i skierował się w stronę sklepu naprzeciwko. - Co to za dziecko bez własnego zwierzaka.
Kiedy weszli do sklepu, Sophie od razu uderzył zapach sowich odchodów i karmy. Było w nim też niesamowicie głośno. Same ptaki robiły niewyobrażalny raban, a od tego dochodziło miauczenie kotów, piski szczurów i skrzek nietoperzy, które latały, zamknięte w klatkach pod sufitem. Nie wyobrażała sobie, by ktoś chciał je kupić, a tym bardziej trzymać w domu.
Sophie od razu skierowała się w głąb sklepu, by przyjrzeć się wszystkim sówkom. Każda z nich była na swój sposób wyjątkowa i Sophie nie miała pojęcia, jak wybrać tę jedną jedyną. Zawsze je uwielbiała i nie wyobrażała sobie mieć innego zwierzaka. Sowy śnieżne przyciągnęły jej uwagę, ale nie chciała żadnej z nich. I wtedy poczuła to, co miało jej towarzyszyć przez następne kilka lat życia – zimny, nieprzyjemny dreszcz na plecach. Odwróciła się na pięcie i zobaczyła sowę. Ale nie byle jaką sowę. Miała ona szpiczasty, zakrzywiony dziób i jasnobrązowe pióra, które stawały się ciemniejsze wokół jej żółtych oczu, sprawiając, że wydawała się być wyjątkowo groźna. Tabliczka pod jej klatką głosiła, że jest to Włochatka zwyczajna. Zdecydowanie taka zwyczajna to ona nie była. Sophie pokochała ją od pierwszego wejrzenia. Podeszła do sowy, a ta, widząc nieznajomą, przekrzywiła głowę w prawo i zahuczała. Przez chwilę wpatrywały się w siebie, po czym Włochatka nagle przybliżyła się do Sophie i dziobnęła ją przyjacielsko w palca. Mimo ostrego dzioba, na skórze nie pojawił się nawet najmniejszy ślad
- Fajna sowa - usłyszała głos za swoimi plecami.
Odwróciła się i zobaczyła całkiem wysokiego, jak na swój wiek chłopaka, chyba jej rówieśnika. Jasnobrązowe, przydługie włosy opadały my na czoło i delikatnie zasłaniały ładne, piwne oczy. Uśmiechał się jak typowy łobuziak, a w jego oczach tańczyły iskierki rozbawienia.
- Prawda? Jest cudna. Na pewno ją kupię. Znaczy, rodzice mi ją kupią.
Chłopak stanął obok niej i przyjrzał się sówce, która odwróciła ostentacyjnie głowę, jednocześnie katem oka nadal przypatrując się Sophie. Wyglądało to co najmniej dziwnie, ale dla sowy nie było to najwyraźniej nic ponad siły. Jednakże dziewczynka obawiała się, że zwierzę coś sobie zrobi tym jawnym fochem.
- Też jedziesz do tego całego Hogwartu? - zapytał.
- Jasne. Teraz do pierwszej klasy. A ty?
- No właśnie ja też. Właściwie, to jeszcze wczoraj w ogóle nie wiedziałem, że istnieją jakieś czary czy magiczne szkoły. Myślałem, że mam po prostu niezwykłe szczęście. Kiedyś skleiłem strony w dzienniku, żeby nauczyciel nie mógł wystawić ocen. Ten kiedy to zauważył stwierdził, że to ja. Musiałem się przed nim ukryć w schowku na miotły, żeby pomyślał, że nie ma mnie w szkole. Cztery razy do niego zaglądał, patrzył mi się prosto w oczy i mnie nie widział! To było super! No, ale przyszedł ten cały dyrektor i mi o wszystkim opowiedział. Mama oczywiście wiedziała już od dawna, ale nie raczyła mi nic wyjawić.
- Ja wiedziałam o magii od dziecka. Ale nie spodziewałam się, że też dostanę list. To super, co nie? Nie mogę się już doczekać, kiedy będę mogła wypróbować pierwsze zaklęcie.
- Jasne! Szkoda tylko, że nie mogę powiedzieć o tym kumplom z drużyny nożnej. Normalnie padliby na zawał, gdyby to usłyszeli!
- Nożnej? Co to jest? Coś z nożami? - dziewczynka stojąca kilka kroków od nich, głaszcząca brązowego, wielkiego kota, odwróciła się, słysząc nieznane słowo.
Chłopak spojrzał się na nią jak na idiotkę i wybuchnął głośnym śmiechem.
- Serio nie wiesz, co to piłka nożna? 
- To jakaś gra?
- Brawo Sherlocku! 
Sophie chciała zapytać, kim jest ten cały Sherlock, ale w ostatniej chwili ugryzła się w język. Nie chciała dać temu chłopakowi powodów do nabijania się z niej i jej niewiedzy. Chodziła do mugolskiej szkoły, więc powinna wiedzieć kto to taki. Oczywiście, kojarzyła, że to postać z książki, ale ona nie czytała mugolskich książek, kiedy miała tyle magicznych.
- No a ty wiesz, co to jest Quidditch? - zapytała z wrednym uśmieszkiem dziewczyna, podchodząc do nich.
Miała ona płomienne, rude włosy sięgające nieco za ramiona i przenikliwe brązowe oczy. Cała jej twarz obsypana była piegami. Była niska, sięgała blondynowi ledwie do ramienia.
Z twarzy chłopca natychmiast zniknął uśmiech, a pojawiło się autentyczne oszołomienie, po chwili zastąpione przez ciekawość.
Sophie bardzo dobrze znała ten wyraz twarzy. Wyrażał chęć dowiedzenia się wszystkiego o magicznym świecie.
- Co takiego?
- Quidditch. Taka gra czarodziejów - wyjaśniła szybko Sophie widząc, że dziewczynka zaraz go wyśmieje.
- O kurde, muszę się dowiedzieć o niej wszystkiego! Myślisz, że są jakieś książki o tym? Uwielbiam wszystkie sporty! Szkoda, że musiałem odejść z drużyny przez ten cały Hogwart, ale teraz nawet nie żałuję. Jak nauczę się w to grać, będę startował do drużyny!
Jego zapał wpływał pozytywnie na wszystkich wokół. Rudowłosa uśmiechnęła się ze zrozumieniem.
- W "Esach i Floresach" na pewno znajdziesz "Quidditch przez wieki" – powiedziała. - To najlepsza gra na świecie, przekonasz się.
- Dzięki, lecę kupić. A przy okazji, jest po jedenastu zawodników w dwóch drużynach. Biegają oni po boisku, kopiąc piłkę. Głównym celem jest wkopanie jej do bramki przeciwnika, której broni bramkarz. On może łapać piłkę w ręce. Na tym mniej więcej polega piłka nożna.
- Uhm... dzięki... - powiedziała nie do końca przekonana i odeszła do rudowłosej kobiety, która ją właśnie zawołała.
Sophie roześmiała się cicho. Poznała wcześniej kilku czarodziejów nie mających pojęcia o mugolskim świecie i zawsze ich reakcja na niemagiczne wiadomości wyglądała tak samo. Niepewność i zdezorientowanie. Rudowłosa zapewne zastanawiała się teraz, jak można uprawiać sport, biegając za piłką i próbując wkopać ją do bramki.
- Jestem Sophie - wyciągnęła rękę.
- Matt - uścisnął jej dłoń i uśmiechnął się. - Do zobaczenia pierwszego września!

Wychodząc ze sklepu i sowa i jej właścicielka były z siebie bardzo dumne. W końcu nie codziennie zdobywa się nową przyjaciółkę. Sophie cieszyła się również tego, że poznała Matta. Był miłą odmianą po Amy, z którą rozmawiała wcześniej. Dziewczyna była zdecydowanie mniej przyjemna. Sztywna i konserwatywna. Matt był jej całkowitym przeciwieństwem. Zarażał ludzi pozytywną energią.
- Jak nazwiesz swoją sówkę? - zapytała mama, wyrywając Sophie z zamyślenia.
- Jeszcze nie wiem, ale poszperam w podręcznikach. Na pewno będzie tam jakieś idealne imię - powiedziała wesoło.
Widziała wcześniej kilka interesujących imion, nie tylko w książkach, ale też na kartach z czekoladowych żab. Zastanawiała się nad Maladorą i Maeve, ale nie była pewna, czy to odpowiednie imiona dla sowy. Szczególnie, że to pierwsze należało do złej i brzydkiej królowej, której historia była podstawą do napisania Królewny Śnieżki. Ta pierwsza uczyła magiczne dzieci przed powstaniem Hogwartu i umarła w męczarniach.
Zdecydowanie, będzie musiała przemyśleć tę sprawę. Wybór imienia był przecież najważniejszym momentem w życiu każdej osoby.

~*~
Brakowało komuś Matta? Wrócił, żyje, nie wyskoczył na Dumbledore'a z kałasznikowem! Co więcej, chce być czarodziejem xDD
Przepraszam za spóźnienie, ale blogi całkiem wyleciały mi z głowy xD


sobota, 3 września 2016

3 - Ulica Pokątna



Alfred Walter zdecydowanie nie znosił podróży siecią Fiuu. Mniej więcej dlatego, że zawsze przez przypadek można wpaść komuś do salonu lub polecieć o jeden ruszt za daleko, a wtedy mogą dziać się nieprzyjemne rzeczy. Do tego po takiej podróży człowiekowi kręci się w głowie i jest cały osmalony...
Rozejrzał się po okolicy i jęknął. Był na ulicy Pokątnej, zdecydowanie. Ale miał się przenieść do Dziurawego Kotła! Jego rodzice pewnie teraz zachodzili w głowę gdzie może być. Mama pewnie już chlipała mężowi w rękaw, a on ze spokojnie pytał ludzi, czy nie widzieli Alfreda.
Al był zaradnym dzieckiem od małego, więc najpierw skoczył do oddziału Miodowego Królestwa na Pokątnej i zakupił trochę słodyczy, o których mama miała się nigdy nie dowiedzieć, po czym ruszył w stronę Dziurawego Kotła, chociaż nie był pewien gdzie on jest. Na Pokątnej było tak wielu ludzi i tyle podobnych do siebie budynków, że kilka razy był pewny, że trafił w to samo miejsce. Gdyby miał już różdżkę, użyłby zaklęcia czterech stron świata, o którym opowiadał mu tata i bez problemu znalazłby drogę, ale teraz musiał skorzystać z najmniej odpowiadającej mu opcji - pytania się o drogę dorosłych, tak zaaferowanych swoimi sprawami, że pewnie nawet go nie zauważali.
Obrócił się z nadzieją, że zauważy kogoś kto troszkę mniej się spieszy i prawie zderzył się z ogromną brązową masą, która po minięciu pierwszego szoku okazała się być ogromnym, masywnym mężczyzną ze zwichrzoną brodą oraz czarnymi, niczym żuki, oczami.
- Przepraszam - powiedział Alfred, zupełnie niezmieszany.
Mężczyzna spojrzał się na chłopca i uśmiechnął serdecznie.
- Cały w sadzy jesteś. Też się zgubiłeś, chłopie? Holibka, Harry też się dzisiaj sporo strachu najadł przez sieć Fiuu.
- Tak, zgubiłem się. Zagapiłem się i wyleciałem jeden ruszt dalej. Nazywam się Alfred Walter.
- Ja jestem Rubeus Hagrid - przedstawił się, po czym przesunął zza swoich pleców czarnowłosego chłopaka. Al zauważył z satysfakcją, że jest od niego wyższy, co było nowością, gdyż wszyscy chłopcy, z którymi na co dzień miał do czynienia (brat i kuzyn) przewyższali go o co najmniej kilka centymetrów.
- Jestem Harry - powiedział chłopak.
Alfred zmarszczył drwi w zamyśleniu i po chwili skojarzył fakty. Kruczowłosy, niski i skromny. Nie podaje nazwiska. Na pewno, gdyby odsunął grzywkę, na jego czole widniałaby blada blizna w kształcie błyskawicy. No i te zielone oczy, o których wszyscy mówią.
- Harry Potter? Fajnie cię poznać - wyciągnął do niego rękę, którą Harry uścisnął. - Dalibyście radę może zaprowadzić mnie do kogoś dorosłego, kto pracuje w Ministerstwie i zna mojego ojca?
- Tata Rona pracuje w Ministerstwie - powiedział Harry,
- A no rzeczywiście. I tak ich szukamy, więc jak chcesz możesz iść z nami. - zaproponował Hagrid. - Chociaż i tak bym cię nie zostawił samego. Jeszcze by cie, holibka, ten dziki tłum na Nokturn porwał. A Harry może potwierdzić, że tam przyjemnie nie jest.
- Byłeś na Nokturnie!? Ale super! - wykrzyknął Alfred.
Harry, widząc karcące spojrzenie Hagrida tylko uśmiechnął się zawadiacko i kiwnął głową.

- W ogóle, to kim jest twój tata? - zapytał Harry. - W Ministerstwie pewnie pracuje mnóstwo ludzi, nie wiadomo, czy pan Weasley go zna.
-  Nazywa się Jerome Walter.
- Wysoka szycha - mruknął Hagrid.
Najwyraźniej znał tatę Alfreda, ale chłopiec miał wrażenie, że wcale z tej znajomości nie jest zadowolony.
- Jest szefem wydziału śledczego do działania w sprawie przestępstw popełnionych metodami niemagicznymi - uzupełnił Al.
Czasami się zastanawiał, jak zdołał zapamiętać pełną nazwę tego wydziału. I kto był na tyle kreatywny, że nazwał go właśnie tak, a nie jak jest nazywany na co dzień - śledczy albo kryminalni.
- Tata Rona - zaczął Hagrid - zajmuje się niewłaściwym użyciem produktów mugoli. Twój ojciec mógł potrzebować pomocy od Artura. Bo raczej Jerome Walter nie interesuje się mugolami.
Alfred tylko pokiwał głową. Nie mógł przecież opowiedzieć, jak bardzo jego rodzina jest wrażliwa na wszelkie powiązania z mugolami. Sam fakt, że pod koniec wojny jego dziadkowie uciekli z Niemiec do Anglii, by ukryć niezdrową fascynację poglądami ówczesnych mugoli i swoje powiązania z  mugolskim NSDAP świadczył wiele o jego rodzinie. Chociaż, jakby nie było, prawie wszyscy niemieccy czarodzieje, nie tylko czystej krwi, dali się wtedy omamić. A teraz starają się obrócić to o sto osiemdziesiąt stopni.

Po drodze spotkali Hermionę Granger. Alfred uznał, że jest bardzo sympatyczna. Z zazdrością przyglądał się jak dziewczyna wyciąga różdżkę i naprawia Harry'emu okulary. Sam chciał mieć już swoją własną. Marzył o tym od najmłodszych lat.
- Harry, kochaneczku! nawet nie wiesz jak się o ciebie martwiłam!
Nagle tuż przed nimi wyrosła rudowłosa kobieta, która od razu przytuliła Harry'ego. Po chwili pojawiła się reszta rodziny. Czworo chłopców, dziewczynka, chyba najmłodsza z całego rodzeństwa oraz siwiejący mężczyzna, który najwyraźniej był tym Arturem Weasleyem, o którym Harry i Hagrid mówili wcześniej. Wydawał się być sympatycznym, ale zmęczonym człowiekiem. No bo kto nie byłby zmęczony, mając na wychowaniu piątkę dzieci. Jego mama często wyglądała na wykończoną, a miała ich tylko dwójkę. Zresztą, ich wychowaniem w głównej mierze zajmowały się skrzaty domowe oraz wynajmowane przez ojca guwernantki.
- Hermiono, jak dobrze cię znów zobaczyć – promieniała szczęściem i nadmiarem miłości. Przez myśl przeszło mu, że jego mama nigdy nie okazywała chociaż w połowie takich emocji. Ale była arystokratką. Jej nie wypadało. - A ty, kochaneczku... - urwała, przyglądając się Alfredowi z niezrozumiałym dla niego współczuciem i autentyczna, matczyną troska. Jego mama też tak się na niego patrzyła, kiedy jako dziecko przychodził do niej z płaczem po spadnięciu z miotły, czy bójce z bratem. - Jesteś zdecydowanie zbyt chudy. Nie karmią cię w tym domu? Jak się nazywasz?
Mimo przynajmniej czwórki dzieci, kobieta miała w sobie jeszcze tyle matczynego ciepła, ze mogłaby nim obdarzyć jeszcze z dziesięć osób. Ale czemu uważała, że Alfred nic nie je, tego nie wiedział. Skrzaty dbały o niego aż za bardzo. Na dodatek, wcale nie był tak wychudzony jak Harry. Prawdę mówiąc, chyba wolał swoją chłodną, opanowaną matkę. Przynajmniej ona nie rzucała się na wszystkich i nie zasypywała irytującymi pytaniami
- Alfred Walter - powtórzył po raz kolejny tego dnia. Następnie zwrócił się do głowy rodziny. - Zgubiłem się i miałem nadzieję, że może pan mógłby skontaktować się z moim tatą. No i nie jestem głodzony. Jem dużo.
Pani Weasley chyba mu nie uwierzyła, ale nie drążyła tematu.
- Walter... twój ojciec jest szefem śledczych? - zapytał pan Weasley.
- Dokładnie.
Pan Weasley machnął różdżką. Wyleciała z niej biała mgiełka, która po chwili przeobraziła się w łasicę. Patronus pomknął w sobie tylko znaną stronę i już po chwili zniknęła między nogami ludzi. Chłopiec wpatrywał się w srebrzystą łasicę jak urzeczony - do tej pory widział patronusy tylko na zdjęciach.
Nie minęło nawet kilka sekund, kiedy tuż obok aportowało się troje ludzi. Jerome i Ophelie Walter oraz ich starszy syn - Adam, który kurczowo trzymał się ojca za ramię i przez chwilę sprawiał wrażenie, jakby miał zwymiotować. Teleportacja najwyraźniej była dla niego nowością.
- Al, wiesz jakiego rodzice się strachu przez ciebie najedli? - zganił go od razu brat.
Poprawił swoją zieloną szatę z godłem Slyherinu na piersi i wyglądał, jakby usilnie starał się zwalczyć mdłości.
Często się kłócili, ale Adam był w rzeczywistości bardzo opiekuńczy o czym, oczywiście, nie mogli dowiedzieć się jego koledzy z domu.
- Przepraszam - powiedział Al i pocałował mamę w policzek.
Kobieta przytuliła delikatnie syna i powiedziała, że nigdy więcej ma tak nie znikać. Delikatnie drżący głos i pełne ulgi spojrzenie zdradzało, jak bardzo się przejmowała. Nie musiała zniżać się do poziomu pani Weasley i zachowywać się, jakby co najmniej nie było go dwa tygodnie i wrócił ledwo żywy, by wiedział, że się naprawdę martwiła.
- Dziękuję za szybką wiadomość.
Tata Alfreda zachował pełną powagę, uścisnął wyciągniętą dłoń pana Weasleya.
Nagle zmarszczył brwi i skrzywił się nieznacznie, patrząc na państwo Granger, którzy właśnie dołączyli do Weasleyów.
- Widzę, że twoje poszanowanie do własnej krwi z każdym rokiem spada coraz bardziej, Arturze.
Pan Weasley zacisnął pięści, a na jego twarzy malowała się niczym niezmącona niechęć.
Alfred przypomniał sobie, że tata kiedyś podczas jakiegoś uroczystego obiadu, zapytany przez dziadka o pracę, krytykował sens istnienia wydziału w którym pracował Artur Weasley oraz jego zdradziecką krew. Stwierdził też, że powinno się wykluczyć tę rodzinę ze spisu dwudziestu ośmiu rodów czystej krwi. Wujek Lucjusz gorąco go wtedy poparł.
- Kochanie, dochodzi jedenasta. Pięć po umówiliśmy się z Nottami w Kalejdoskopie - powiedziała szybko mama Ala, starając się zapobiec nieprzyjemnej wymianie zdań. - A Selene Avery bardzo chciała przedstawić nam swojego narzeczonego.
- W takim razie do zobaczenia w pracy, Arturze.
Alfred pomachał Harry'emu, Hermionie i Weasleyom i podbiegł do swojego brata, z którym od razu zaczął się przekomarzać.

- Takiego mają miłego, poukładanego syna, a ślepo wierzą w rasistowskie ideały - westchnęła Molly Weasley.
Zawsze przejmowała się innymi. Jej wrodzone dobro nie pozwalało pozostawić nikogo pokrzywdzonego obojętnie.
- Chłopak w tym roku idzie do Hogwartu – odparł jej mąż. - Jeśli trafi do Slytherinu, to z jego niewinności nie zostanie nic.


Sophie stała na stołku u Madame Malkin. Starsza kobieta zapisywała coś na pergaminie przy biurku, co jakiś czas wymieniając uwagi z młodszą kobietą, która zdejmowała miarę z dziewczynki stojącej niedaleko Sophie.
Jedenastolatka miała rude, przechodzące w kasztanowe włosy i bardzo jasną, piegowatą twarz.
- Nazywam się Amelia Avery, ale znajomi mówią na mnie Amy - powiedziała z uśmiechem, akcentując swoje nazwisko, z którego najwyraźniej była bardzo dumna. - Na który rok idziesz? Bo ja na pierwszy. Moja mama poszła kupić kociołek, fiolki i inne takie. Mamy tego trochę w domu, ale ona stwierdzili, że muszę mieć wszystko nowe.
- Sophie O'Connor. Też idę do pierwszej klasy. Moi rodzice poszli kupić książki, bo resztę już mam. Oczywiście oprócz różdżki.
- Też jeszcze jej nie masz? Ja wprost nie mogę się doczekać, kiedy w końcu pójdziemy do Ollivandera! Mój brat ciągle się ze mnie nabija, bo jeszcze nie mogę nic wyczarować... on idzie teraz do piątej klasy, jest w Slytherinie.
Magiczny centymetr po zmierzeniu obwodu klatki piersiowej Sophie, upadł na podłogę i zwinął się, po czym posłusznie poleciał do rąk Madame Malkin.
- Slytherinie? Podobno to nie jest najprzyjemniejszy dom. Też chcesz się tam dostać?
- Po pierwsze, to nie jest zły dom. Po prostu wyszło z niego kilku paskudnych ludzi. Merlin też był Ślizgonem.
- Wiem - odpowiedziała automatycznie.
Przeczytała cały materiał pierwszej klasy, więc fakt ten bez problemu zapamiętała.
- A po drugie... to nie wiem. Rozumiesz, niby moja rodzina to głównie Ślizgoni i pewnie ojciec byłby zadowolony gdybym ja też taka była, ale w sumie i tak on nie ma jak się o tym dowiedzieć, a mama była Krukonką i pewnie by chciała żebym była w Ravenclawie. A jak z tobą?
Sophie nie miała zamiaru zapytać, co się stało z tatą Amy. Przeczytała niedawno "Dzieje Współczesnej Czarnej Magii" i zdążyła się dowiedzieć co nieco o rodach czystej krwi. Nazwisko Avery nie raz przemknęło przez karty księgi.
- W sumie to nie wiem. Moi rodzice byli czarodziejami, ale nic więcej nie wiem. Trafiłam do sierocińca, jak byłam bardzo mała, a jak miałam trzy lata, adoptowali mnie moi aktualni rodzice - też czarodzieje. Półkrwi.
- Współczuję - Amy rzeczywiście wyglądała tak, jakby jej było przykro. Ale zapewne sama wiedziała coś o trudnej rodzinie, skoro nie miała ojca. - A dom?
- Też nie wiem - powiedziała Sophie niepewnie. - Raczej nie jestem zbyt odważna, więc Gryffindor odpada. A do Hufflepuffu nikt by nie chciał się dostać... - Amy się roześmiała. - Chyba Ravenclaw.
- Może się spotkamy - powiedziała Amy i zeskoczyła ze stołka, widząc, że z zaplecza wyszła już asystentka z kompletem nowych szat. - To do zobaczenia w szkole!
Sophie pomachała jej i usiadła. Obawiała się, że będzie musiała jeszcze długo czekać na Madame Malkin, ale ta po chwili wyłoniła się z zza zaplecza.
- Gotowe, moja droga - zaświergotała krawcowa i wręczyła Sophie torbę z kompletem nowiutkich czarnych szat.
- Dziękuję!
Zapłaciła za szaty dziesięć galeonów i wyszła, żegnając się grzecznie. Na przeciwko sklepu, pod księgarnią "Es i Floresy" stali jej rodzice. Tata dźwigał dwie siatki wypełnione książkami.
- Tego jest aż tak dużo? - zapytała, wyciągając z kieszeni listę zakupów.
- Nie, ale mama uznała, że potrzebujesz kilku dodatkowych książek, jak "Historia Hogwartu" czy "Quidditch przez Wieki". No i te książki Lockharta zajmują połowę listy - prychnął zniesmaczony.
Wszyscy mężczyźni, których znała Sophie, nie znosili Gilderoya Lockharta z jakichś tylko sobie znanych powodów.
- Zawsze się przydadzą. Zresztą, to nie ja muszę to nosić - roześmiała się Helen i pocałowała męża w policzek, żeby go jakoś udobruchać.
- Dobra, w takim razie została nam już jedynie różdżka - powiedział pan O'Connor z ulgą.
Sophie pisnęła z radości i pociągnęła mamę w stronę obskurnego sklepu Ollivanderów. Sophie przez chwilę wpatrywała się z czcią w złoty napis nad wejściem do sklepu: OLLIVANDEROWIE: WYTWÓRCY NAJLEPSZYCH RÓŻDŻEK OD 382 R. PRZED NOWĄ ERĄ.
Tym razem to mama musiała pociągnąć córkę, by ta się ogarnęła i weszła w końcu po upragnioną różdżkę.
Wnętrze sklepu było bardzo skromnie urządzone, a miejsca nie było tam zbyt wiele, ale wystarczająco, by państwo O'Connor stanęli pod oknem, jakby dając córce więcej prywatności. Sophie przyglądała się półkom, które od podłogi aż po sam sufit były zapełnione podłużnymi pudełkami, w których spokojnie spoczywały najróżniejsze różdżki. Sophie czuła magię w powietrzu. Ten mały sklepik był jednym z najbardziej niezwykłych miejsc, jakie do tej pory odwiedziła.
- Och! - z zaplecza wyłonił się starszy mężczyzna o rozwichrzonych włosach i z długim nosem.
- Dzień dobry... - powiedziała Sophie tak cicho, że bała się, czy staruszek oby na pewno ją usłyszał.
- Oczekiwałem twojego przybycia, panno Hale.

~*~

I oto nowy rozdział ^^ Już za tydzień zacznie się wstęp do wieloletnich przygotowań Sophie, by odkryć kim są jej rodzice. Ale o tym cicho, tego jeszcze nie ma ;)

Niech Magia będzie z Wami ^^