niedziela, 11 września 2016

4 - Ollivander



- Oczekiwałem twojego przybycia, panno Hale.
Sophie spojrzała się na rodziców pytająco, ale ci byli tak samo zszokowani, jak ona.
- Przepraszam, pan mnie chyba z kimś pomylił... ja nazywam się Sophie O'Connor, nie Hale.
Ollivander błyskawicznie znalazł się tuż przy niej i ujął jej twarz w dłonie. Była tak zaszokowana, że nawet się nie cofnęła.
- Niemożliwe - zaprzeczył, głęboko patrząc jej w oczy. - Pamiętam ich dokładnie. Tarnina, włos z ogona jednorożca oraz olcha i feniks. Ale skoro tak mówisz… nie, nie możliwe, żebym się pomylił. Pamiętam każdą różdżkę, którą sprzedałem i tego, kto ją kupił.
- Sophie rzeczywiście jest adoptowana, ale to nasza córka, nie ważne, kim są jej rodzice - powiedziała pani O'Connor, ściskając córkę za ramię.
- To prawda. Nawet ich nie pamiętam. Nie chcę wiedzieć kim są - odpowiedziała twardo Sophie. - Ale przynajmniej wiem teraz, że moja magia nie wzięła się znikąd.
Pan Ollivander odsunął się od dziewczyny i uśmiechnął się ciepło.
- Dobrze. Już czas żeby różdżka cię wybrała. Która ręka ma moc?
- Lewa - powiedziała i wyciągnęła ją przed siebie.
Pan Ollivander kiwnął z uznaniem głową i zniknął między półkami. Zaczarowany centymetr zaczął ją mierzyć, tak jak w sklepie Madame Malkin. Kiedy sprawdzał długość jej nosa, Ollivander wyszedł z zaplecza.
- Dość - rozkazał. - Lubię leworęcznych klientów, Panno O'Connor. Z jakiegoś powodu mniej różdżek ich wybiera, a niektóre drzewa wybierają jedynie osoby leworęczne. Między innymi są to jaśmin, buk oraz cedr. A swoją drogą, bardzo kapryśne te różdżki z jaśminu. Mam jedynie dwie na składzie i od dwudziestu lat nie wybrały sobie właściciela.
Sophie pokiwała głową niepewnie. Ten człowiek budził w niej lekkie przerażenie. Przez rozczochrane, białe włosy, wyłupiaste oczy i druciane okulary wyglądał jak szalony wynalazca z mugolskich kreskówek, które z zamiłowaniem oglądała, kiedy była nieco młodsza.
Staruszek położył na sporym blacie kilka zakurzonych pudełek, w których mieściły się różdżki. Wyciągnął jedną z nich, uważnie obejrzał i podał Sophie.
- Cis, włókno ze smoczego serca, dwanaście cali. Idealna do zaklęć obronnych.
Sophie wzięła od niego różdżkę i machnęła nią. Wydawało jej się, że nic się nie stało, ale nagle poczuła specyficzny, nieprzyjemny ból w nosie. Przyłożyła do niego palce i zobaczyła na nich krew. Natychmiast odłożyła różdżkę.
- Ta mnie nie chce - powiedziała słabo. - Zdecydowanie.
- Tak, tak... cisowe różdżki są bardzo mroczne. Rzeczywiście, jedenastolatka nie powinna takiej przypasować.
Mama wyciągnęła swoją różdżkę i jednym machnięciem zatamowała krew.
- Dobrze się czujesz, kochanie? - zapytała z troską, przytulając Sophie.
- Nic mi nie jest.
Czuła nieprzyjemne osłabienie, mimo niewielkiego upływu krwi. Czytała, że różdżkę z cisu miał sam Ten, Którego Imienia Nie Powinno Się Wymawiać.
Ollivander odłożył wszystkie różdżki ze rdzeniem z włókna ze smoczego serca, które według niego nie powinny się przyjąć i wyjął kolejną.
- Wiąz, włos z ogona jednorożca, dziesięć cali. Giętka. Proszę spróbować.
Sophie machnęła i krzyknęła ze strachu. Regał przed nią stanął w płomieniach. Ollivander zabrał jej od razu różdżkę nie zwracając uwagi na pożar. Pan O'Connor ugasił płomienie różdżką z takim spokojem, jakby robił to codziennie, chociaż Sophie nie podejrzewała, by pożary były częstym zjawiskiem w kancelarii adwokackiej.
- Zdecydowanie to nie jest dobry pomysł - mruknął do siebie Ollivander. - Uwielbiam nietypowych klientów. Tak... to może być dobre rozwiązanie.
Zniknął na zapleczu, zostawiając O'Connorów samych sobie.
- Myślicie, że jakaś różdżka mnie wybierze? - zapytała Sophie z obawą.
- Oczywiście – zapewniła ją mama.
- Słyszałem, że Harry Potter wypróbował cały stos różdżek i dopiero po dobraniu wyjątkowej różdżki dla niego, został wybrany – pocieszył tata.
Najwyraźniej nie było tak źle. Dwie różdżki to jeszcze nawet nie kilka. Oczywiście, nie licząc tych, z których sprzedawca zrezygnował po pierwszej probie.
Ciekawe, jakie szkody musiał wyrządzić Harry podczas swojej wizyty. Uśmiechnęła się na sama myśl. Zdecydowanie, nie było źle.
Po kilku minutach Ollivander wyszedł z zaplecza z jednym pudełkiem, które nie różniło się ani trochę od poprzednich dwóch
- Olcha, rdzeń z włosa z ogona jednorożca, jedenaście cali. Sophie przyjęła ją niepewnie, obawiając się kolejnego katastrofalnego wydarzenia, ale kiedy tylko zacisnęła palce na rzeźbionej rączce poczuła, jak przechodzi ją przyjemne ciepło. Wiatr rozwiał jej włosy, a ona poczuła niewiarygodne szczęście. Roześmiała się swobodnie, a z jej różdżki wytrysnął snop czerwonych i żółtych iskier.
- Tak, tak! Doskonale, panno O'Connor! Zdecydowanie, ta różdżka wybrała swoją właścicielkę w piękny sposób. Ale... to wyjątkowo ciekawe.
- Dziękuję bardzo! Ale, co w tym wyjątkowego?
Pan Ollivander z szerokim uśmiechem zapakował różdżkę i przyjął osiem galeonów od mamy Sophie, mówiąc coś pod nosem. Chyba nie pomyliła się twierdząc, że jest jak szalony wynalazca. Rozmawianie ze sobą było jedną z oznak szaleństwa.
- Rzadko tak się dzieje, ale wybrała cię różdżka, którą nieświadomie odrzuciłaś, kiedy powiedziałaś, że twoi rodzice cię nie interesują. Jednorożec, który dał włos dla tej różdżki, dał jeszcze jeden - dla tej twojego ojca. A z tej olchy, zrobiłem różdżkę, która wybrała twoją matkę. Najwyraźniej różdżkę tak poruszyło twoje odrzucenie swoich korzeni, że na przekór wszystkiemu postanowiła cię wybrać.
Nikt tego nie skomentował. Temat przeszłości Sophie zawsze był zasnuty mgłą tajemnicy. Czasami miała wrażenie, że wspomnienia z wczesnego dzieciństwa były mroczne. Szczególnie, kiedy w swoich koszmarach widziała błyski światła, krzyki, a w końcu zielony promień lecący prosto w jej stronę. Wtedy się budziła z przekonaniem, że sen był prawdziwy.
Nie chciała się w to zagłębiać. Biologiczni rodzice jej nie obchodzili i miała nadzieję, że nigdy jej nie zainteresują.

Już po chwili znajdowali się na wypełnionej ludźmi, pełnej słońca Pokątnej.
- No to teraz ostatni przystanek! - wykrzyknął pan O'Connor i skierował się w stronę sklepu naprzeciwko. - Co to za dziecko bez własnego zwierzaka.
Kiedy weszli do sklepu, Sophie od razu uderzył zapach sowich odchodów i karmy. Było w nim też niesamowicie głośno. Same ptaki robiły niewyobrażalny raban, a od tego dochodziło miauczenie kotów, piski szczurów i skrzek nietoperzy, które latały, zamknięte w klatkach pod sufitem. Nie wyobrażała sobie, by ktoś chciał je kupić, a tym bardziej trzymać w domu.
Sophie od razu skierowała się w głąb sklepu, by przyjrzeć się wszystkim sówkom. Każda z nich była na swój sposób wyjątkowa i Sophie nie miała pojęcia, jak wybrać tę jedną jedyną. Zawsze je uwielbiała i nie wyobrażała sobie mieć innego zwierzaka. Sowy śnieżne przyciągnęły jej uwagę, ale nie chciała żadnej z nich. I wtedy poczuła to, co miało jej towarzyszyć przez następne kilka lat życia – zimny, nieprzyjemny dreszcz na plecach. Odwróciła się na pięcie i zobaczyła sowę. Ale nie byle jaką sowę. Miała ona szpiczasty, zakrzywiony dziób i jasnobrązowe pióra, które stawały się ciemniejsze wokół jej żółtych oczu, sprawiając, że wydawała się być wyjątkowo groźna. Tabliczka pod jej klatką głosiła, że jest to Włochatka zwyczajna. Zdecydowanie taka zwyczajna to ona nie była. Sophie pokochała ją od pierwszego wejrzenia. Podeszła do sowy, a ta, widząc nieznajomą, przekrzywiła głowę w prawo i zahuczała. Przez chwilę wpatrywały się w siebie, po czym Włochatka nagle przybliżyła się do Sophie i dziobnęła ją przyjacielsko w palca. Mimo ostrego dzioba, na skórze nie pojawił się nawet najmniejszy ślad
- Fajna sowa - usłyszała głos za swoimi plecami.
Odwróciła się i zobaczyła całkiem wysokiego, jak na swój wiek chłopaka, chyba jej rówieśnika. Jasnobrązowe, przydługie włosy opadały my na czoło i delikatnie zasłaniały ładne, piwne oczy. Uśmiechał się jak typowy łobuziak, a w jego oczach tańczyły iskierki rozbawienia.
- Prawda? Jest cudna. Na pewno ją kupię. Znaczy, rodzice mi ją kupią.
Chłopak stanął obok niej i przyjrzał się sówce, która odwróciła ostentacyjnie głowę, jednocześnie katem oka nadal przypatrując się Sophie. Wyglądało to co najmniej dziwnie, ale dla sowy nie było to najwyraźniej nic ponad siły. Jednakże dziewczynka obawiała się, że zwierzę coś sobie zrobi tym jawnym fochem.
- Też jedziesz do tego całego Hogwartu? - zapytał.
- Jasne. Teraz do pierwszej klasy. A ty?
- No właśnie ja też. Właściwie, to jeszcze wczoraj w ogóle nie wiedziałem, że istnieją jakieś czary czy magiczne szkoły. Myślałem, że mam po prostu niezwykłe szczęście. Kiedyś skleiłem strony w dzienniku, żeby nauczyciel nie mógł wystawić ocen. Ten kiedy to zauważył stwierdził, że to ja. Musiałem się przed nim ukryć w schowku na miotły, żeby pomyślał, że nie ma mnie w szkole. Cztery razy do niego zaglądał, patrzył mi się prosto w oczy i mnie nie widział! To było super! No, ale przyszedł ten cały dyrektor i mi o wszystkim opowiedział. Mama oczywiście wiedziała już od dawna, ale nie raczyła mi nic wyjawić.
- Ja wiedziałam o magii od dziecka. Ale nie spodziewałam się, że też dostanę list. To super, co nie? Nie mogę się już doczekać, kiedy będę mogła wypróbować pierwsze zaklęcie.
- Jasne! Szkoda tylko, że nie mogę powiedzieć o tym kumplom z drużyny nożnej. Normalnie padliby na zawał, gdyby to usłyszeli!
- Nożnej? Co to jest? Coś z nożami? - dziewczynka stojąca kilka kroków od nich, głaszcząca brązowego, wielkiego kota, odwróciła się, słysząc nieznane słowo.
Chłopak spojrzał się na nią jak na idiotkę i wybuchnął głośnym śmiechem.
- Serio nie wiesz, co to piłka nożna? 
- To jakaś gra?
- Brawo Sherlocku! 
Sophie chciała zapytać, kim jest ten cały Sherlock, ale w ostatniej chwili ugryzła się w język. Nie chciała dać temu chłopakowi powodów do nabijania się z niej i jej niewiedzy. Chodziła do mugolskiej szkoły, więc powinna wiedzieć kto to taki. Oczywiście, kojarzyła, że to postać z książki, ale ona nie czytała mugolskich książek, kiedy miała tyle magicznych.
- No a ty wiesz, co to jest Quidditch? - zapytała z wrednym uśmieszkiem dziewczyna, podchodząc do nich.
Miała ona płomienne, rude włosy sięgające nieco za ramiona i przenikliwe brązowe oczy. Cała jej twarz obsypana była piegami. Była niska, sięgała blondynowi ledwie do ramienia.
Z twarzy chłopca natychmiast zniknął uśmiech, a pojawiło się autentyczne oszołomienie, po chwili zastąpione przez ciekawość.
Sophie bardzo dobrze znała ten wyraz twarzy. Wyrażał chęć dowiedzenia się wszystkiego o magicznym świecie.
- Co takiego?
- Quidditch. Taka gra czarodziejów - wyjaśniła szybko Sophie widząc, że dziewczynka zaraz go wyśmieje.
- O kurde, muszę się dowiedzieć o niej wszystkiego! Myślisz, że są jakieś książki o tym? Uwielbiam wszystkie sporty! Szkoda, że musiałem odejść z drużyny przez ten cały Hogwart, ale teraz nawet nie żałuję. Jak nauczę się w to grać, będę startował do drużyny!
Jego zapał wpływał pozytywnie na wszystkich wokół. Rudowłosa uśmiechnęła się ze zrozumieniem.
- W "Esach i Floresach" na pewno znajdziesz "Quidditch przez wieki" – powiedziała. - To najlepsza gra na świecie, przekonasz się.
- Dzięki, lecę kupić. A przy okazji, jest po jedenastu zawodników w dwóch drużynach. Biegają oni po boisku, kopiąc piłkę. Głównym celem jest wkopanie jej do bramki przeciwnika, której broni bramkarz. On może łapać piłkę w ręce. Na tym mniej więcej polega piłka nożna.
- Uhm... dzięki... - powiedziała nie do końca przekonana i odeszła do rudowłosej kobiety, która ją właśnie zawołała.
Sophie roześmiała się cicho. Poznała wcześniej kilku czarodziejów nie mających pojęcia o mugolskim świecie i zawsze ich reakcja na niemagiczne wiadomości wyglądała tak samo. Niepewność i zdezorientowanie. Rudowłosa zapewne zastanawiała się teraz, jak można uprawiać sport, biegając za piłką i próbując wkopać ją do bramki.
- Jestem Sophie - wyciągnęła rękę.
- Matt - uścisnął jej dłoń i uśmiechnął się. - Do zobaczenia pierwszego września!

Wychodząc ze sklepu i sowa i jej właścicielka były z siebie bardzo dumne. W końcu nie codziennie zdobywa się nową przyjaciółkę. Sophie cieszyła się również tego, że poznała Matta. Był miłą odmianą po Amy, z którą rozmawiała wcześniej. Dziewczyna była zdecydowanie mniej przyjemna. Sztywna i konserwatywna. Matt był jej całkowitym przeciwieństwem. Zarażał ludzi pozytywną energią.
- Jak nazwiesz swoją sówkę? - zapytała mama, wyrywając Sophie z zamyślenia.
- Jeszcze nie wiem, ale poszperam w podręcznikach. Na pewno będzie tam jakieś idealne imię - powiedziała wesoło.
Widziała wcześniej kilka interesujących imion, nie tylko w książkach, ale też na kartach z czekoladowych żab. Zastanawiała się nad Maladorą i Maeve, ale nie była pewna, czy to odpowiednie imiona dla sowy. Szczególnie, że to pierwsze należało do złej i brzydkiej królowej, której historia była podstawą do napisania Królewny Śnieżki. Ta pierwsza uczyła magiczne dzieci przed powstaniem Hogwartu i umarła w męczarniach.
Zdecydowanie, będzie musiała przemyśleć tę sprawę. Wybór imienia był przecież najważniejszym momentem w życiu każdej osoby.

~*~
Brakowało komuś Matta? Wrócił, żyje, nie wyskoczył na Dumbledore'a z kałasznikowem! Co więcej, chce być czarodziejem xDD
Przepraszam za spóźnienie, ale blogi całkiem wyleciały mi z głowy xD


2 komentarze:

  1. Wybaczam łaskawie XD Nie no, ja też odpadam, szczególnie po sql... Jezu tak mi się nie chce, ze ledwo spojrzę na blogger, a już mówię podświadomie "NIE"...
    No, ale... Yaay Sophie ma różdżkę! I na cholerę było ci się tak opierać swoim rodzicom? Różdżka to usłyszała i zrobiło jej się przykro młoda damo! Przeproś ją!
    Czyli.... Poznaliśmy Ginny i Soph spotkała Matta.... Lekki zgrzyt, skoro jeszcze go nie znała, a w narracji użyłaś jego imienia... Ale dobra, wybaczam ci XD Ach, już się ciesze na podróż do Hogwartu ^^ I Soph, nie skreślaj jeszcze Amy... :P
    Ja lecę boleć głową gdzie indziej XD
    Sonia <3

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Aj, rzeczywiście, jak wrócę do domu to poprawię. :/ Teraz lecę ci skomentować xD

      Usuń